– Kiedyś próbowaliśmy znaleźć reportaż dobry literacko i jednocześnie pozytywny. Nie udało się. Ludzie są już tak skonstruowani, że porusza ich cierpienie. Najmocniej działają na nas te reportaże, które mówią o naszych własnych lękach – mówi Julianna Jonek. O kondycji, ale i przyszłości non-fiction, o tym, jak powstawało Wydawnictwo Dowody na Istnienie i czego w reportażach szukają Jonek, Szczygieł i Tochman opowiada najmłodsza redaktor naczelna w Polsce.
Katarzyna Stańczyk: Umawiając się na wywiad, używałam formy „Pani”, a później ze zdziwieniem przeczytałam, że jesteśmy niemal rówieśniczkami. Jak to jest w wieku 29 lat być redaktor naczelną poważnego wydawnictwa?
Julianna Jonek: Zdaje się, że jestem najmłodszą redaktor naczelną w Polsce (śmiech). A tak poważnie, to zupełnie normalnie. Jestem odpowiedzialna i obowiązkowa, nie mam problemu z podejmowaniem decyzji, więc myślę, że nasze wydawnictwo funkcjonuje tak jak każde inne, pomimo mojego wieku. Nie wzięłam się przecież znikąd. Od pięciu lat pracuję w Fundacji Instytut Reportażu i współpracuję z Mariuszem Szczygłem i Wojciechem Tochmanem.
No właśnie. Gdy Szczygieł i Tochman ogłosili, że zakładają wydawnictwo, w mediach zawrzało. A później naczelną tego wydawnictwa zostałaś Ty, czego nikt się nie spodziewał. Kim właściwie jest Julianna Jonek?
Pasjonatką non-fiction. Dziewczyną z Siedlec, która marzyła, by wydawać książki. Znajomi rodziców nie mogą uwierzyć, że można w stu procentach spełnić dziecięce marzenia (śmiech). A ja wierzę, choć zabrzmię jak Coelho, że jeśli bardzo czegoś chcemy i poświęcamy się temu całkowicie, to jest to możliwe. Nie tylko ja jestem tego przykładem, także moja przyjaciółka z dzieciństwa, Dominika Jagiełło, która skończyła ASP i pragnęła projektować książki. Również jej marzenie się spełniło – pracuje jako graficzka w Dowodach na Istnienie, no i ma już całkiem niezłe portfolio. Nasze książki są chwalone także za okładki. Co bardzo nas cieszy, ponieważ przywiązujemy do tego ogromną wagę. Z jednej strony książka jest oczywiście produktem, ale jednocześnie każdą traktujemy jak nowe dziecko w naszej patchworkowej rodzinie.
To ona odpowiada za wasze charakterystyczne okładki?
Tak, my mamy pomysły, opowiadamy jej o nich, ale to Domi nadaje im kształt. Powiedzieliśmy jej, że chcemy, żeby książki z serii Faktyczny Dom Kultury były ascetyczne i bardzo oszczędne. Wyobrażaliśmy sobie duże nazwisko, tytuł, jakiś cytat, ale to Dominika ubrała nasze fantazje w ostateczną formę. Wymyśliła również charakterystyczne wkładki, które znajdują się w czeskiej serii Stehlík, a na których Mariusz opowiada o książce, dzięki czemu mamy wrażenie czytania Fabryki Absolutu czy Kacicy w towarzystwie Szczygła.
Wracając do Julianny Jonek. Czym się zajmowałaś wcześniej?
Skończyłam Uniwersytet Warszawski, polonistykę i dziennikarstwo, na tym drugim kierunku poznałam Wojtka Tochmana. I tak wsiąknęłam w reportaż. Byłam studentką pierwszego roku Polskiej Szkoły Reportażu, dla której porzuciłam studia na Sorbonie, współtworzyłam Instytut Reportażu, pracowałam od samego początku we Wrzeniu Świata, gdzie miałam możliwość obserwowania proces dystrybucji, sprzedaży i promocji książek. Przygotowywałam z Mariuszem Szczygłem 100/XX. Antologię polskiego reportażu XX wieku (Czarne 2014). I tak to się potoczyło. Wydawnictwo było kolejnym etapem, o którym myśleliśmy od dawna. To był naturalny kierunek rozwoju IR oraz realizowania naszych zainteresowań związanych z literaturą non-fiction.
Poprzeczka już na początku została ustawiona wysoko. Wiadomo było, że to, co robią dwaj najwięksi reporterzy, będzie bacznie obserwowane. Praca nad pierwszą książką była przez to trudniejsza? A może było łatwiej, bo działała zasada marki – wiadomo było, że po publikację, sygnowaną nazwiskami Szczygła i Tochmana ludzie sięgną, choćby z czystej ciekawości.
Oczywiście, liczyliśmy na tę ciekawość czytelników, ale nie wiedzieliśmy, jak rynek na nas zareaguje. Na szczęście zareagował bardzo dobrze (śmiech). Szczerze mówiąc, wystartowaliśmy trochę na wariackich papierach. Pierwsze książki wydaliśmy jesienią, a pomysł z wydawnictwem wyklarował się ostatecznie w kwietniu 2014, gdy ja miałam złamane obie ręce i przez kilka miesięcy przebywałam poza Warszawą. Pierwszą książkę wydaliśmy w październiku, więc bardzo szybko po podjęciu decyzji o założeniu wydawnictwa. To właśnie z tego powodu w pierwszej kolejności wydaliśmy wznowienia: Nie oświadczam się Wiesława Łuki, Na wschód od Arbatu Hanny Krall i Noc generała Gabriela Meretika. Z gotowym tekstem pracuje się dużo szybciej, ponieważ od zlecenia nowej książki do jej wydania potrzeba roku lub nawet dwóch, trzech lat. Teraz już mamy podpisane umowy daleko naprzód, na przykład na tytuł, który ukaże się w 2019 roku, ale autorka już nad nim pracuje. Na początku ruszyliśmy więc z naszym kanonem non-fiction czyli wznowieniami reportaży, które według nas są ważne, ale nieznane, zapomniane lub już trudno dostępne na rynku. Dopiero w listopadzie wydaliśmy naszą pierwszą książkę premierową czyli Cudowną Piotra Nesterowicza, która jest nota bene nominowana do Nike.
Kiedyś redaktor w wydawnictwie pełnił dwie role: miał pozyskiwać nowe tytuły oraz współpracować z autorami. Czy na tym właśnie polegają twoje obowiązki? Jak wygląda zarządzanie redakcją w wykonaniu Julianny Jonek?
Redaguję książki, jestem w kontakcie z agencjami literackimi, koordynuję pracę wszystkich osób zaangażowanych w powstawanie danego tytułu, a także obsługuję mail wydawnictwa, więc czytam też to, co do nas przychodzi. Dopiero gdy widzę, że jakiś tekst ma potencjał, dyskutuję o nim z chłopcami. Jeśli od razu czuję, że to nie dla nas, to nie zawracam im głowy. Bo oczywiście propozycji książek przychodzi sporo. Ale o wydaniu książki decydujemy zawsze wspólnie i musi być przewaga głosów 2:1. Prowadzę też fanpejdż Dowodów, bo na razie zajmuję się również promocją. Od spraw finansowych mamy zaufanego dyrektora finansowego, więc na szczęście w kwestie pieniężne się nie angażuję bezpośrednio. Tematy kolejnych książek ustalamy wspólnie z Wojtkiem i Mariuszem, i razem też zastanawiamy się, kto w danym temacie odnajdzie się najlepiej. Znamy młode pokolenie reporterów, bo szkolimy ich w Polskiej Szkole Reportażu. Bardzo się cieszę, że wychodzi coraz więcej książek naszych absolwentów. Nie tylko oczywiście w Dowodach, ale również w innych wydawnictwach. O ich sukcesach donosimy na fanpejdżu Instytutu Reportażu.
Wymyślacie tematy, czyli działacie na takich zasadach jak redakcja prasowa.
Można powiedzieć, że podobnie, zresztą chłopcy wychowali się przecież jako reporterzy w redakcyjnym systemie pracy. Kiedyś środowisko reporterów skupiało się w znacznej części wokół „Magazynu Gazety Wyborczej”, a później „Dużego Formatu”. Niestety, skończyły się szalone lata 90. i złote czasy prasy. Redakcje nie miały już środków, by wysyłać reporterów w teren i tygodniami czy miesiącami czekać na kolejne teksty. Chłopcom brakowało takiego miejsca, które skupiałoby środowisko, gdzie mogliby codziennie pogadać o reportażu. Dlatego stworzyli Instytut Reportażu, a później Wrzenie Świata. Ich celem jest skupienie, a także tworzenie środowiska reporterskiego.
Jesteście nietypowym wydawnictwem, które wyróżnia wręcz rodzinna atmosfera. Widać to choćby po tym, jak mówisz o Tochmanie i Szczygle, nazywając ich „chłopcami”.
Hanna Krall często mnie dopytuje: „Pani Julio, jak my ich nazywamy?”. „Chłopcy, pani Haniu, chłopcy” – odpowiadam. „Ach, no tak, ci nasi chłopcy” (śmiech). Jesteśmy zgranym zespołem, razem pracujemy, przegadujemy lektury, czytamy sobie nawzajem teksty, prowadzimy zajęcia w szkole reportażu, razem też wyjeżdżamy na wakacje. Ma to oczywiście swoje dobre i złe strony, bo nigdy nie przestajemy pracować. No i mało od siebie odpoczywamy.
Powoli stajesz się twarzą wydawnictwa. Udzielasz wywiadów, promujesz kolejne książki. Podtrzymujesz relacje z mediami, budujesz zaufanie do marki. Jesteś chodzącą definicją idealnego wydawniczego public relations. To działanie celowe?
Nie, to jakoś samo wychodzi. Po prostu robię to, co lubię. Kocham reportaż, kocham też Facebooka (śmiech). Przez kilka lat prowadziłam profil Wrzenia Świata i Instytutu Reportażu, bardzo to lubiłam. Teraz robi to kolega, który mnie zastąpił w IR, czyli Kamil Bałuk, zreszą także absolwent naszej szkoły i zdolny, świetnie rokujący reporter. Oczywiście, jeśli pytasz, dlaczego o to, że ludzie zaczynają mnie kojarzyć, to na pewno również z tego względu, że jestem młoda, więc wzbudzam ciekawość. Czasem młodzi ludzie pytają, jak dostać taką pracę albo jak zaprzyjaźnić się ze Szczygłem!
No i jesteś bardziej dostępna niż Szczygieł czy Tochman.
Jasne, to też ma znaczenie. Oni mają swoje projekty, wyjazdy, mają wiele zobowiązań związanych z własnymi książkami. Dlatego często jestem oddelegowana do kontaktu z mediami. Ale nad książkami, które wydajemy w Dowodach, pracujemy wszyscy – teraz na przykład Mariusz redaguje szokującą powieść, którą wkrótce wydamy w serii Stehlik. Nie wyobrażam sobie zresztą sytuacji, żebyśmy mieli wydać coś, czego nie czytaliśmy. To nie wchodzi w grę.
Czym się kierujecie, budując listę wydawniczą? Podążacie za czytelnikami, śledząc słupki sprzedaży czy wolicie ich zaskakiwać?
Wydajemy to, co sami uznajemy za dobrą literaturę. Interesuje nas przede wszystkim reportaż literacki i takiego właśnie szukamy. W reportażu literackim nie chodzi o same fakty, ale też o to, co Hanna Krall nazywa nadwyżką.
Lub Małgorzata Szejnert naddatkiem.
Właśnie. Jeśli reportaż nie opowiada o czymś więcej i nie porusza w czytelniku żadnej struny, to nie spełnia naszych oczekiwań. Takich książek nie chcemy. Ostatnio nie przyjęłam tekstu właśnie z tego powodu. Opowiadał o podróży – autor precyzyjnie opisywał miejsca, przez które wędrował i pokazywał czytelnikowi drogę, jaką przebył. Ale tam nie było nic więcej. Szedł – i tyle. Nie rozmawiał z ludźmi, nie zrobił żadnej dokumentacji. Ani emocji, ani wiedzy. Nie interesował się tym, co było dookoła, tylko sobą. Ja idę, ja widzę, ja się potykam, ja się męczę.
Polski reportaż chyba w ogóle jest egocentryczny.
Oczywiście, że jest, jak każda dziedzina sztuki. Jak lubi powtarzać Mariusz za jedną ze swoich bohaterek: „Pisanie – to nie takie proste ludziom czas zajmować”. Reporter daje sobie prawo opowiadania ludziom o rzeczywistości. Wierzy, że to, co chce im powiedzieć, jest na tyle ważne i wartościowe, żeby zatrzymać ich w codziennej gonitwie i przykuć na kilka godzin do książki. Pozwala sobie na dzielenie się swoimi spostrzeżeniami, niejako kreując nasze wyobrażenie o świecie. Ten egocentryzm jest też widoczny na innym polu – w każdej książce reporterzy załatwiają jakąś swoją sprawę.
Kapuściński przecież powtarzał dziennikarzom, że to on jest bohaterem wszystkich swoich książek. Dziwił się, że tak niewiele osób to dostrzega.
Tak, zgadzam się z tym. Nie każdy temat dla każdego reportera. Moim zdaniem każdy wybiera jakąś tematykę, bo coś sobie w ten sposób załatwia, jakiś swój kompleks lub może mierzy się z jakimś swoim lękiem… Autor wcale nie musi się objawiać w książce pierwszoosobowo, żeby był w niej obecny. I to jest wyższa szkoła jazdy. Do tekstów pisanych z perspektywy „ja” podchodzę z dużym dystansem. Często tak piszą początkujący autorzy i myślą, że wymyślają intrygującą formę, a niestety ładują się tym samym na minę.
Zresztą nie tylko autorzy załatwiają swoje sprawy, pisząc na takie, a nie inne tematy. Podobnie działamy my, czytelnicy. Zapadają nam w pamięci książki, dotykające spraw, których w sobie nie przerobiliśmy. Ostatnio rozmawiałam o tym z Weroniką Wawrzkowicz na antenie Radia Zet Chilli. Z Co się komu śni Andrzeja Mularczyka – zresztą moim zdaniem absolutnie genialnej książki – każda z nas zapamiętała najlepiej inny tekst. Każdy szuka w reportażu własnej prawdy.
Ostatnio było na ten temat głośno przy okazji Cyklonu Andrzeja Muszyńskiego. Autorowi wytknięto ponad 40 błędów merytorycznych. Czytelnicy szybko zaczęli się zastanawiać, czy mogą w ogóle mu ufać – bo skoro pomylił się w datach czy nazwiskach, mógł się pomylić także w czym innym.
Znamy się z Andrzejem z Polskiej Szkoły Reportażu. Jest świetnym reporterem, ale myślę, że czegoś tu nie dopilnował. Oczywiście, reporterowi może zdarzyć się błąd, bo pamiętajmy, że reporter nie jest ekspertem w danej dziedzinie. Szczygieł nie jest bohemistą, Filipr Springer architektem, a Włodzimierz Kalicki nie jest historykiem, choć pisze reportaże historyczne, ale inżynierem cybernetykiem. I mogą się zdarzyć w książce pojedyncze błędy faktograficzne, które przejdą też przez sito redakcji, ale może być tych błędów kilkadziesiąt. I masz rację, że wtedy czytelnik zaczyna podchodzić z dystansem do całej książki, a być może nawet do non-fiction w ogóle. A w relacji reporter-czytelnik niezbędne jest zaufanie. Świetnie to opisał ostatnio Piotrek Nesterowicz w „Magazynie Świątecznym”, gdzie stwierdził, że autor zawiera z czytelnikiem pewien gentelmeński kontrakt. Jego podstawą jest zaufanie. Czytelnik nie ma szans zweryfikować w stu procentach tego, o czym pisze reporter. Ale jeśli wie, że czyta reportaż, ufa, że dostaje prawdziwe, sprawdzone informacje. Autorzy muszą zrobić wszystko, by go nie zawieźć – przekopać masę źródeł, także tych obcojęzycznych, odbyć setki godzin rozmów, zdobyć informacje nie do zdobycia, czasem lecieć po jedno zdanie na drugi koniec świata. Czasem lecieć tylko po to, żeby tego zdania nie usłyszeć, ale móc chociaż napisać: zrobiłem wszystko, żeby tę informację uzyskać. To jest ogromna praca, ale bez niej nie ma dobrego reportażu.
Gdy to zaufanie zostaje nadszarpnięte, robi się niebezpiecznie. Bo rodzi się pole do domysłów: może ten autor w ogóle nie rozmawiał z ludźmi? Może ich wymyślił? A może w ogóle go tam nie było?
Niestety, tak. Dlatego tak ważny jest etap dokumentacji i weryfikowanie informacji w wielu źródłach. Jasne, że to pochłania masę czasu. Niektórzy reporterzy po kilka lat pracują nad jedną książką, siedzą ciągle w jednym temacie, opętani nim całkowicie, co jest niewiarygodne. To jest jak obsesja, praca non stop, bez oddechu, bez wytchnienia. A później czytelnik dostaje książkę, która jest wycinkiem zebranego materiału, czubkiem góry lodowej. Bo cała ta masa zebranych informacji zostaje u reportera – w głowie i w biurku. Ostatnio Justyna Kopińska, również nasza koleżanka ze szkoły reportażu, wydała głośną książkę Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?. Ma one niewiele ponad 200 stron, a Justyna zgromadziła 6 tysięcy stron notatek. To jest ogrom. Jeśli reporter zawiera w książce 90 czy 100 procent zgromadzonego materiału to znaczy, że go po prostu w ogóle nie zebrał. W dobrym reportażu znajduje się sama esencja, crème de la crème dokumentacji. Reszta jest źródłem wiedzy dla reportera, żeby rozumiał to, co czym pisze i żeby miał background.
Materiał zostaje zebrany, książka wydana, a później reporter zostaje sam z tym, co przeżył. To musi być okropnie wyczerpujące emocjonalnie, zwłaszcza że reporterzy przecież mówią, że każdy fakt filtrują przez własne wnętrze. Tochman to często powtarza.
Tak, Wojtek zawsze podkreśla, że reportaż jest gatunkiem skrajnie subiektywnym. To, o czym mówisz, jest niesamowicie trudne. My, czytelnicy, czytamy książkę, przeżywamy ją, myślimy o niej kilka dni, a później sięgamy po kolejną – i tyle. Chyba że mamy w sobie coś nieprzerobione, szczególnie z daną książką się identyfikujemy, to będziemy o tym myśleć dłużej, ale nigdy tak długo jak reporter. A on zostaje z tymi emocjami sam. Trzeba być niesłychanie silnym psychicznie, by to udźwignąć.
Zwłaszcza że często bohaterowie nie chcą zrywać kontaktu po wydaniu książki. Dążą do niego lub oczekują, że powstanie następny materiał, a ich życie dzięki temu się poprawi.
Tak, relacja z bohaterami to oddzielny temat, ale również trudny. I to nie tylko dla bohatera, ale również dla reportera, który przecież nigdy nie chce skrzywdzić tego, o kim pisze. Ale nie zawsze się to udaje.
Jak w Ślicznym i posłusznym Mariusza Szczygła.
Żyjemy w takich czasach, że łatwo jest namierzyć każdą osobę. Bohaterka tego reportażu, pomimo starań Mariusza, szybko została zdemaskowana, internauci opublikowali jej dane osobowe, informacje o szkole, w której uczyła, zaczęli ją nękać. Mariusz to przeżywał, miał do siebie żal, że mógł zrobić więcej, by ją zamaskować. Ale to nieprawda. Zmieniły się czasy, a internet i dostępność informacji wypłynęły na warsztat reportera.
Dlaczego wszystkie reportaże dotyczą ludzkich dramatów? W niemal każdej książce spotykamy się z cierpieniem, nieszczęściem, śmiercią.
Kiedyś się nawet nad tym zastanawialiśmy. Próbowaliśmy znaleźć reportaż dobry literacko i jednocześnie pozytywny. Nie udało się. Ludzie są już tak skonstruowani, że porusza ich cierpienie. Najmocniej działają na nas te reportaże, które mówią o naszych własnych lękach. Ale często te najbardziej bolesne teksty przynoszą wiele dobrego. Po książce Świadek Robert Rient (autor – przyp. red.) otrzymał setki listów od ludzi, którzy dziękowali mu za ten reportaż. Pisali obecni i byli świadkowie Jehowy, pisali młodzi chłopcy, którzy boją się wyznać, że są gejami. I nagle poczuli wspólnotę doświadczeń z Robertem. Dzięki niemu uwierzyli, że nie są sami, że mają takie samo prawo do szczęścia jak inni, że nie są dziwakami, odrzutkami. To bardzo pozytywny przykład, który pokazuje, że reportaż może oddziaływać na rzeczywistość i zmieniać ją na lepsze, może być dla ludzi wsparciem. Chociaż temat wpływu reportażu na rzeczywistość to kolejny temat rzeka i mogłybyśmy o tym rozmawiać druga godzinę…
Takie książki chcecie wydawać? Jesteście ryzykantami.
Może nie ryzykantami, ale pasjonatami na pewno. Choć to w sumie chyba to samo (śmiech). Chcemy po prostu wydawać dobre książki. Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że nie każda książka będzie sukcesem, ale wierzymy w nasz gust. Oraz w gust czytelników.
Jesteście wydawnictwem niszowym, ale z jasno określonym wizerunkiem i ze stałym targetem. Po wasze książki sięga tzw. jądro czytelnicze, co teoretycznie powinno oznaczać, że sprzedają się one wolno, ale równo. Czy tak jest w rzeczywistości?
Tak, chyba rzeczywiście tak jest. Nasze pierwsze książki zostały dobrze przyjęte zarówno przez czytelników, jak i recenzentów, i faktycznie całkiem nieźle się sprzedały. Co nas oczywiście cieszy.
Na reportażu w Polsce można zarobić?
Przed nami jeszcze daleka droga i nie możemy w tym momencie mówić o rentowności, ale tak, z pewnością można na tym zarobić i można z tego żyć.
Rynek nie jest łatwy. Coraz częściej wydawnictwa, aby się utrzymać, muszą wchodzić w skład większych grup wydawniczych. Lub kreatywnie podchodzić do swoich planów wydawniczych, zręcznie manewrując między pozycjami ambitnymi a tymi nastawionymi na szerszego odbiorcę. Bierzecie to pod uwagę? Macie plan B?
Nie mamy planu B i wiemy, że nie będziemy się rozdrabniać i iść na kompromisy. Jasne, że chcielibyśmy sprzedać bestseller w nakładzie 100 tysięcy egzemplarzy, ale jak sama zauważyłaś, przy reportażu są na to raczej marne szanse (śmiech). Mamy jednak podpisane umowy wydawnicze nawet na 4 lata do przodu, co jest całkiem dobrym początkiem. Wierzę , że jest miejsce na rynku także dla małych wydawców. Zwłaszcza że oferujemy coś, czego autorzy nie dostaną w wielkich domach wydawniczych, czyli indywidualną pracę nad tekstem, analogiczną do tego sposobu pracy, jakiego uczymy naszych studentów w szkole i jaki niegdyś był praktykowany w redakcjach. Wierzymy bardzo w relację, nazwijmy ją, mistrzowsko-czeladniczą.
Od dłuższego czasu w Polsce panuje istny boom dla reportażu. Z czego wynika to zainteresowanie literaturą faktu?
Reportaż zawsze był w Polsce popularny. Miałam okazję się w to dokładniej zagłębić w czasie pracy nad antologią. Polskie non-fiction to nie tylko Kapuściński, Kąkolewski i Krall. Podobny boom był zarówno w latach 30. i 70., co i w 90. Przed 1989 roku było o wiele więcej tytułów wydających wspaniałe, duże reportaże. Teraz wydaje się tyle książek, ponieważ reporterzy nie mają gdzie pisać! Więc nie powiedziałabym, że jest boom, powtarzanie tego hasła jest bzdurą. Reportaż po prostu wrócił tam, skąd przyszedł, czyli między twarde okładki.
Dziś musimy mierzyć się z tym, co Kapuściński nazywał kłopotami, wynikającymi z bogactwa, nadmiaru. Mamy dostęp do masy źródeł, a mimo tego nie mamy czasu, żeby je zgłębiać. Lub ochoty – szybciej i łatwiej jest zaufać reporterom.
Żyjemy szybko. Krall mówiła reporterom na początku lat 90., że muszą pisać szybciej, szybciej. Żebym była dobrze zrozumiana: nie teksty miały powstawać szybciej, tylko rytm zdań miał nabrać tempa. Ale w związku z powrotem – podkreślam: powrotem – reportażu do książek, powiedziałabym, że nie tyle należy pisać szybciej, bo to jest jasne, że przynudzanie a la Jerzy Lovell w latach 70. nie ma dzisiaj racji bytu, ale trzeba pisać w głąb. Oczywiście, rozwój technologii stawia przed reporterami nowe wyzwania. Za granicą reportaż rozwija się w internecie. W Polsce to dopiero raczkuje, ale myślę, że to jest właśnie kierunek na przyszłość. Non-fiction przeszło już z redakcji prasowych do wydawnictw książkowych, kolejnym etapem będzie więc internet.
Na razie reportaż multimedialny robi Filip Springer.
Rzeczywiście, Filip robi takie projekty. Polecam jego opowieść o Służewiu zrobioną na zlecenie Narodowego Centrum Kultury. To jest przyszłość, nowa droga rozwoju dla reportażu, ale jesteśmy dopiero na początku tej przygody. Przede wszystkim musimy się w Polsce nauczyć, że w internecie powinno się płacić za wartościowe treści. Internet jest kolejną gałęzią dziennikarstwa, w której ludzie wykonują taką samą pracę jak w gazetach czy innych środkach masowego przekazu. A gdy coś jest za darmo, to nie można mieć gwarancji dobrej jakości.
Wgryzłaś się w reportaż bardzo mocno. Dlaczego sama nie piszesz? Wiem, że często cię o to pyta Hanna Krall, podobnie jak pozostali reporterzy.
Rzeczywiście, pytają. Często zachęcają do wyjścia z szuflady. Długo zastanawiałam się nad tym, czemu jednak mam w sobie opór przed napisaniem reportażu. Niedługo przeczytasz o moich rozterkach na temat pisania non-fiction na łamach Kontynentów. Być może boję się, że nie udźwignę tego emocjonalnie?
Jakie są najbliższe plany Dowodów na Istnienie?
Najbliższy plan to oczywiście publikacja książki Krall, którą w przedsprzedaży będzie można kupić już od 15 sierpnia. To eksperymentalna rzecz, bardzo nietypowa i niezwykle ciekawa, powstała dzięki pracy Tochmana i Szczygła. Będziemy tę książkę promować na Literackim Sopocie, festiwalu Singera w Warszawie, a także na targach książki w Krakowie oraz na festiwalu, który organizujemy w listopadzie. Mamy nadzieję, że będzie to fantastyczne wydarzenie: trzy dni w całości poświęcone Hannie Krall. Przygotowujemy również kolejny tytuł w serii Faktyczny Don Kultury.
Obwód głowy Włodzimierza Nowaka.
Tak. Będzie to wydanie rozszerzone. Poza tym ukaże się również między innymi bardzo obrazoburcza książka z serii Stehlík, Jestem egzaltowaną lentilką Petra Měrki, która powinna być dozwolona od lat 18, a może nawet 21 (śmiech). W planie wydawniczym znajduje się również kilka debiutów, w tym roku ukażą się trzy tłumaczenia… Ale na razie jeszcze cichosza.