Anna Herbich: Ofiary rzezi wołyńskiej traktowane są w Polsce jak ofiary drugiej kategorii [WYWIAD]

– W dzisiejszych czasach, kiedy dziecko traci rodziców, państwo zapewnia im wsparcie ze strony sztabu psychologów. Sieroty z Wołynia nie miały takiej pomocy. Były pozostawione samym sobie. Bohaterki mojej książki mówiły, że z wołyńską traumą musiały poradzić sobie same. Pani Józefa Bryg jeszcze wiele lat po wojnie po każdym powrocie do domu zaglądała pod wannę, sprawdzając, czy nie czai się tam przypadkiem banderowiec – mówi Anna Herbich, autorka „Dziewczyn z Wołynia”.

Katarzyna Stańczyk: „Dziewczyny z Wołynia” to opowieść o kobietach, które przetrwały rzeź na Wołyniu w 1943 roku. Krwawe wydarzenia, w których straciły bliskich, rzuciły cień na ich dalsze życiu. W ostatnich latach na rynku pojawiło się kilka głośnych książek na o Wołyniu, m.in. „Sprawiedliwi zdrajcy” Witolda Szabłowskiego. Dlaczego postanowiła Pani zająć się tym tematem?

Anna Herbich: To był wybór naturalny, bezpośrednio związany z moimi korzeniami. Moja babcia pochodzi bowiem z Wołynia, z okolic Łucka. Całe szczęście udało jej się uciec do Warszawy już w 1939 roku. Uniknęła więc ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na polskiej ludności. O koszmarze, który rozegrał się w roku 1943, mówiło się jednak w moim domu bardzo dużo. Skala tej zbrodni i okrucieństwo oprawców przekraczają wszelkie wyobrażenia. A mimo to Wołyniowi nadal nie poświęca się w Polsce wystarczającej uwagi. Można odnieść wrażenie, że ofiary tej rzezi są traktowane jak ofiary drugiej kategorii. Książka „Dziewczyny z Wołynia” jest moim skromnym wkładem w walkę o zmianę tej niedopuszczalnej sytuacji.

W 1943 i 1944 roku ukraińscy nacjonaliści zgładzili niemal sto tysięcy Polaków. Zbrodni dokonywano w bestialski sposób, potwornie kalecząc i katując ludzi. Pani opowiada o tych wydarzeniach z perspektywy dzieci. Wywołuje to ogromne emocje w czytelniku – obraz tragicznych wydarzeń staje się jeszcze bardziej makabryczny, niezrozumiały i przerażający.

Koszmaru ludobójstwa nie da się porównać z żadną inną wojenną zbrodnią. Ludobójstwo na Wołyniu dotknęło ludzi niewinnych, którzy zostali zamordowani tylko dlatego, że byli Polakami. Ukraińcy chodzili od jednego polskiego domu do drugiego, od jednej polskiej wsi do kolejnej, i metodycznie mordowali wszystkich schwytanych ludzi. Mężczyzn, kobiety i właśnie dzieci. Nie mieli dla nich litości. Mordowali je z takim samym okrucieństwem, jak dorosłych. Za narzędzie zbrodni służyły im siekiery, cepy, widły. Jedna z bohaterek mojej książki, pani Rozalia Wielosz, opowiada jak banderowcy zakopali żywcem jej młodszą, półtora roczną siostrzyczkę. Do innej bohaterki „Dziewczyn z Wołynia” – wówczas nastoletniej dziewczynki – upowiec strzelił dwa razy z pistoletu. Jej młodszą siostrę razem z matką zamordował. Ona i braciszek ocaleli. Cudem. To, co się działo wtedy na Wołyniu, nie mieści się w głowie.

Pani Rozalia, Teodora i pozostałe bohaterki książki w 1943 roku były dziećmi. Na Wołyniu straciły rodziców, dziadków, rodzeństwo. Niektóre również tożsamość. Zbrodnia wpłynęła na ich losy, a mimo to nie czują żalu do Boga. Nie ma w nich również chęci odwetu. Zaskoczyło to Panią?

Pani Józefa Bryg, jedna z bohaterek „Dziewczyn z Wołynia”, w trakcie ludobójstwa straciła rodziców. Była z nimi, kiedy banderowcy ich zastrzelili. Mama trzymała ją w chuście na plecach. Upadając, przykryła ją własnym ciałem, i dzięki temu pani Józefa się uratowała. Kiedy zapytałam ją o to, czy nie czuła żalu do Boga, powiedziała: „Na początku tak. Na początku nie potrafiłam sobie tego wszystkiego wytłumaczyć, zrozumieć. Dlaczego akurat oni? Dlaczego akurat ja? Dlaczego to na nas spadły takie straszliwe nieszczęścia? Jak Bóg mógł na to wszystko pozwolić? Z wiekiem przyszła jednak pokora i zrozumienie. Nie, nie mam pretensji do Boga. To bowiem nie Bóg zadał mi te wszystkie cierpienia. Zadali mi je ludzie”.

Dziewczyny z Wołynia

Fot. Łukasz Stańczyk

W „Dziewczynach z Wołynia” nie zagłębia się Pani w tło społeczno-polityczne, które doprowadziło do tej tragedii. Podkreśla za to, jakie niebezpieczeństwo niesie ze sobą ideologia nacjonalistyczna. Gdy ojciec, głowa rodziny, przed śmiercią pyta, dlaczego wydano na niego wyrok, słyszy: „Dlatego że jesteś Lach”.

Wielokrotnie pytałam bohaterki mojej książki o przyczynę ludobójstwa. Zawsze odpowiadały mi, że wcześniej nic nie wskazywało na tak okrutną rzeź. Przed wojną ich rodziny żyły z Ukraińcami w przyjaznych stosunkach. Nieraz się nawet przyjaźnili i uczestniczyli w rodzinnych uroczystościach. Rok 1939 położył temu niestety kres. Relacje polsko-ukraińskie w czasie wojny uległy znacznemu pogorszeniu. Choć oczywiście, żeby być zupełnie fair, te relacje nie zawsze układały się dobrze nawet przed wojną. Było to wynikiem z jednej strony fatalnej, nacjonalistycznej polityki II Rzeczypospolitej. A z drugiej radykalizacji ukraińskich nacjonalistów, którzy coraz częściej w walce z Polską sięgali po terror.

Bohaterki przez wiele lat nie mówiły o tym, co im się przytrafiło. Wołyń był dla nich jak niegojąca się rana. Czuły potrzebę, by wreszcie wyrzucić z siebie tę historię?

Mimo, że od ludobójstwa na Wołyniu minęło już 75 lat, trauma związana z tymi wydarzeniami wciąż tkwi w umysłach ocalałych. Niektóre panie, z którymi rozmawiałam, jeszcze przez wiele lat po wojnie nie potrafiły sobie poradzić z tym, co się stało. W dzisiejszych czasach, kiedy dziecko traci rodziców, państwo zapewnia im wsparcie ze strony sztabu psychologów. Sieroty z Wołynia nie miały takiej pomocy. Były pozostawione samym sobie. Trafiały do sierocińców albo do zastępczych rodzin, gdzie nie zawsze znajdywały zrozumienie. Bohaterki mojej książki mówiły, że z wołyńską traumą musiały poradzić sobie same. Konsekwencje tego czują do dziś. Na przykład pani Józefa Bryg jeszcze wiele lat po wojnie po każdym powrocie do domu zaglądała pod wannę, czy nie czai się tam przypadkiem banderowiec. Inna bohaterka, pani Teodora Zgliniecka przez wiele lat po wojnie uciekała od rozmów o Wołyniu. Kiedy tylko ktoś w jej obecności zaczynał mówić o ludobójstwie, ona wychodziła z pokoju. Dopiero po wielu latach odważyła się o tym porozmawiać. Niektóre panie płakały, kiedy opowiadały o tamtych wydarzeniach. Myślę, że to były dla nich bardzo trudne rozmowy, powracanie do ludobójstwa na Wołyniu wiele je kosztuje.

Czytaj inne wywiady:

Witold Szabłowski: Bez pomocy Ukraińców trudno było przeżyć wołyńskie piekło. Ale nie chcemy o tym pamiętać

Wojciech Jagielski: Postać korespondenta wojennego to postać z kiepskiego filmu

Młoda 32-letnia kobieta wysłuchuje makabrycznych historii, które dziś ciężko sobie nawet wyobrazić. Był taki moment, kiedy poczuła Pani, że praca nad tym tematem zbyt wiele Panią kosztuje?

Przyznam, że bałam się pracy nad tą książką. Bałam się, że nie udźwignę psychicznie ogromu cierpień i krzywdy, jaka spotkała wówczas naszych rodaków. Kiedy jednak zaczęłam rozmawiać z bohaterkami mojej książki, a potem spisywać nasze rozmowy, skoncentrowałam się na zadaniu i chyba to mi bardzo pomogło. Wiedziałam, że mam cel. I go wykonałam.

Dziewczyny z Wołynia

Fot. Łukasz Stańczyk

W książce historie o rzezi przeplatają się z sielską opowieścią o życiu na Wołyniu. Codzienność wypełniała ciężka praca, ale i zabawa. Opisuje Pani regionalne zwyczaje, przesądy, sposób obchodzenia różnych uroczystości. To tylko pogłębia odbiór książki jako opowieści o mitycznej krainie, której już nie ma.

Uspokajam co wrażliwszych czytelników – moja książka to nie samo pasmo mordów i okrucieństw. To również, jak Pani wspomniała, wspomnienie mitycznego Wołynia, którego już nie ma. Wołyń był krainą dzieciństwa bohaterek mojej książki. Wspaniałą, wielokulturową, barwną. Bohaterki wspominają wiśniowe drzewa, które rosły wzdłuż drogi, pasieki, z których jadły pyszny miód, przydrożne kapliczki, kościoły, synagogi i cerkwie – wszystkie stojące obok siebie. Trudno nie myśleć o tym wszystkim z nostalgią. Szczególnie, że były to czasy sprzed wielkiej tragedii. Wtedy ich rodziny były razem. Nikomu nie stała się jeszcze krzywda. Większość bohaterek „Dziewczyn z Wołynia” w latach 1943 – 1944 straciła rodziców i innych bliskich. Dlatego też, gdy myślą o czasach sprzed tej wielkiej tragedii – uważają je za najlepszy okres swojego życia.

Opisuje Pani ważne momenty dziejowe z punktu widzenia kobiet – Powstanie Warszawskie, wywózki na Syberię, Solidarność. To nisza na rynku, do tej pory rzadko oddawano kobietom głos. Za granicą w genialny sposób robi to Swietłana Aleksijewicz, która zdecydowała się opowiedzieć m.in. historię kobiet walczących w II wojnie światowej.

Kobiecy punkt na wojnę bardzo różni się od męskiego. Weźmy książkę „Dziewczyny z Powstania”. Przedstawiłam w niej walkę, jaką młode matki, które znalazły się w oblężonym mieście, toczyły o przetrwanie swoich malutkich dzieci. Jedną z nich była moja babcia. Jej mąż, jako oficer AK, poszedł do powstania. A ona została z trzymiesięcznym synkiem na rękach. Przeszła przez Zieleniak i obóz w Pruszkowie. Cudem uszła z życiem. Podobnie było z kobietami deportowanymi na Syberię, które toczyły heroiczną, codzienną walkę o uratowanie rodziny, i ocalałymi z Wołynia. Warto czasami spojrzeć na historię oczami kobiet.

Anna Herbich, Dziewczyny z Wołynia

Wydawnictwo Znak 2018

Czytaj:

Marek Szymaniak: Przez 30 lat rozwijaliśmy się w oparciu o tanią pracę. To już się kończy

PeeReL zza krat: Opowieść o kraju sprzeczności i absurdu

Co odróżnia Izę Michalewicz od Justyny Kopińskiej?

„Wszystkie dzieci Louisa” Kamila Bałuka: O ludziach, którzy powstali z samotności