
Co to było? W ofercie dużo powieścideł, a skoro powieścidła, to targetem są kobiety, zajmujące się prowadzeniem domu (nie żebym oceniała je pejoratywnie, bo żywię wielki szacunek dla pracy takich kobiet, mężczyźni powinni na kolanach przed nimi klękać i codziennie mówić, jak cenią ich wysiłek, sama też gospodarzyć w moim miniM uwielbiam), a skoro dom prowadzą, obiadki gotują, więc może do czytadełek dorzucimy filiżanki do kawy albo talerzyki, co by ciasto mogły sobie jakieś na nich położyć i przy lekturze literek sklejonych tak czy siak, słodkość sobie skonsumować. Filiżanki cieszyły się powodzeniem, więc może jeszcze talerzyki, potem widelczyki, a jak już kuchenne akcesoria tak gładko przełknięte zostały, sprzedając się w dodatku, to może dorzucimy salonowe, ogrodowe i wszelakie, jakie do głowy przyjdą?
Mam wrażenie, że tak myślano w Weltbildzie, który to przecież z rynku naszego wycofał się i dlatego takiego zamieszania ze Światem Książki narobił. Ale czy myślano, to nie wiem, przypuszczam jedynie, bo na ich modelu biznesowym się nie znam. Być może model biznesowy był dobry, nie wykluczam tego, ale wielbicieli książek po wprowadzeniu tegoż systemu na pewno nie zyskali. Ja przynajmniej lubić ich przestałam.
Szkoda mi ich jednak, bo wydawali książki porządnie, dokładnie, o estetykę dbając. Oprawy twarde, druk ładny, strony zszyte przyjemnie, papier jakoś tak się uśmiechał do oczu, nie męcząc ich zanadto. Korekta była przeprowadzona skrupulatnie, błędów nie trafiało się tyle, co w niektórych wydawnictwach, podobne książki wydających. A poza tym, to oni przecież Hannę Krall mieli u siebie! I Pilcha, i Rylskiego, i Głowackiego.
Z powodu tych nazwisk udałam się do księgarni ŚK, przy Feminie się znajdującej. Skusiły mnie te wyprzedaże, choć nęcić już nie powinny, bo Ł. zakazał mi kupowania nowych książek, dopóki nie przeczytam piętrzących się na półce stosików. Okrutny to zakaz, bo przeczytam przecież na pewno, a jakże, nie odmówię sobie, ale jak nie skorzystać z oferty takiej, kiedy domową biblioteczkę za grosze uzupełnić mogę? I to o co! (W sumie nie wiem, czy rzeczywiście o coś TAK wielkiego, ale argument dobry był, więc wysunęłam go czym prędzej, przysypując go stosem innych słów, zanim wyrzuty sumienia z powodu małego kłamstewka i oszukiwania samej siebie wykiełkować zdołały). Usprawiedliwiona sama przed sobą i przed światem całym, do księgarni tej się udałam.
Tłok był taki, że ochota mi przeszła, zwłaszcza że zobaczyłam plakaty o wyprzedaży w internecie informujące. Skoro już jednak trafiłam na miejsce, postanowiłam rozejrzeć się, zorientować, czy jest w czym wybierać, a w razie frustracji ściskowej, uciec do domu i zamówienia w sieci dokonać. Racjonalni powiedzą, że logika pokręcona, bo przecież skoro już wysiadłam specjalnie wcześniej, dobrnęłam w śniegu z torbami do tego ciepłego zaułka, mogłam już te stronice kupić, zapakować i ceregieli nie odstawiać. Ale cóż, ja właśnie odstawiać je lubię i na opak wszystko robić, także.
Zadowolona z takiego rozstrzygnięcia sprawy, czym prędzej w stronę literatury faktu udałam się. Przebiegłam po półkach nerwowo wzrokiem, zaczepiając go na znajomych nazwiskach, tytułach, okładkach. Nic, czym domowe sanktuarium wzbogacić bym chciała. No dobra, pomyślałam, to może historia? Szukam, patrzę, obserwuję. Nic, czego bym pragnęła. Literatura światowa? Przeglądam, wyglądam. Nic. Dopiero, gdy zauważyłam, że obok na stołach poplątane książki leżą, z ulgą odetchnąć mogłam. Zaczęłam krążyć wokół nich jak jastrząb. Szukałam ofiary. I Krall widziałam, i Pilcha, i innych. Krall jednak posiadam, zainteresowały mnie zatem pozycje Juliana Barnesa. Wybrałam dwie, Pilcha do nich dorzucając, bo okładka krzyczała, że sprzeda się za 9,90 zł. Postanowienie między bajki odeszło, bo skoro wybrałam sobie już trzy tytuły, to głupio by było nie znaleźć czwartego. Bo czwarty za złotówkę dawali. Rozochociłam się więc, do nowego stosiku książkę przygodową w gruncie rzeczy, choć rzecz wojny dotyczy i zaginionych plemion, dodając. Zaaferowana nowymi nabytkami, potulnie w kolejce do kasy się ustawiłam, żurawia między półki co chwilę zapuszczając. Przepuściłam nawet dwie osoby, a co mi tam (kupowanie książek zawsze nastraja mnie optymistycznie). Za cztery książki 30 złotych zapłaciłam, a piątą… gratis dostałam.

No i to mnie zabolało. Nie wiem, czemu, ale jakoś mi smutno, że gratis książki rozdają. Coś mi tu nie pasuje, może zwyczajnie przyzwyczaiłam się, że na zakup książki trzeba czekać, fundusze zgromadzić? Rozdawanie za darmo na ulicach przecież aż tak złe dla rynku by nie było i może urok z czytelnictwa zdjąć by mogło, oczywiście pod warunkiem, że ktoś z głową przedsięwzięcie organizować by zaczął. Powiedzmy, że 23 kwietnia, kiedy święto książek obchodzimy, jakąś akcję społeczną w kilku największych miastach przeprowadzić by można. Idea podoba mi się okrutnie, sama chętnie w jakimś namiocie w centrum miasta bym stanęła i papier z radością przekazywać zaczęła. Fragmenty choć, broszurki z poczytnymi rozdziałami, słowa smakowite i mięsiste, które wyobraźnię pieszych rozpalić mogą. Jeśli to jednak miałoby odnieść sukces, teksty rozdawać winni sami pisarze, ludzie powszechnie znani, których przechodzień nie minie z twarzą szarą, obojętną, z ustami zaciśniętymi, który kroku nie przyspieszy na widok obcego, wszystkich zaczepiającego. Tylko twarz znana, która z ekranu zstąpiła, odwieczny pospiech i “przepraszam, nie mam czasu” przełamać by mogła. Wróćmy jednak do tematu, bo na meandry zaczęłam zbaczać, czaple w trzcinach tropić, a konkluzji będącej pod nosem znaleźć nie mogę.
Tam jednak, przypomnę, w księgarni przy Feminie się znajdującej, w okolicznościach smutek w sercu budzących, te gratisowe egzemplarze wydały mi się jakieś takie… gorsze. Podrzędne. Zaczęłam się zastanawiać, czy w porządku wszystko ze mną jest, no bo jednak, jak zamawiam w księgarni wyczekiwaną książkę i płacę za nią normalną cenę, biorę ją do rak ostrożnie, ostrożniutko, jakbym pisklę trzymała. Jak przyjaciela witam, do serca wpuszczam, uśmiecham się, ściskam, dbam, by się nie pobrudziła, a przeczytaną delikatnie na półkę odkładam, co tydzień kurz z niej pieczołowicie ścierając. A te przyniosłam, na podłogę rzuciłam. Tak nie przystoi. Teraz już na półce, ale ciągle leżą, czekając aż po nie sięgnę, a ja patrzę na nie smutno i zastanawiam się, czy to już zbieractwo, czy mania jakaś, że ja tak te woluminy znoszę? Zaniepokojona jestem, w przesadę przecież popaść bym nie chciała.
Tak sobie siedzę i myślę, co z tym Światem Książki będzie. Podobno 5-10 milionów warty, jeśli kupiec się znajdzie, to na takie sumy przygotowany być musi. Ćwierkają, że wydawnictwo i owszem, chętnych nabywców ma, rozmowy się toczą, spotkania odbywają, ale z księgarniami już gorzej, bo i kto dzisiaj kupować księgarnie, i to takie pokręcone, by chciał? Skomplikowana to sytuacja, której nikt się nie spodziewał, jak i samego upadku zresztą, skoro plany wydawnicze na początek 2013 roku przygotowano, umowy z autorami podpisano i bestsellerów wypatrywano. Może za duże zaliczki pisarze dostawali? A może zwyczajnie za bardzo ŚK Hollywoodem się inspirował, stawki na rynku podnosił, do granic przyzwoitości autorów rozpuszczając. Przespał, że na świecie formuła klubów książki się wyczerpała, trend minął, zabawa do innego klubu się przeniosła, to i autorów nieopatrznie za bardzo rozpuścić mógł. Ciekawa to sprawa, choć i smutna, jak na początku zaznaczyłam, ale obserwować ją będę bacznie.
A teraz idę, bo po wczorajszej “Drogówce” jakaś podłamana jestem. Film mnie zmiażdżył, drastycznie środowisko policji scharakteryzował, przepięknie polskie zakłamanie wskazał (brawurowa scena z czekaniem na papieża), rządzących w ustawkach pokazał i nadzieję na lepsze jutro na końcu odebrał. Konflikt też mi do domu sprowadził, bo dogadać się nie możemy, czy Król dobry był czy głupi, jakim myśleniem się kierował i czy poświęcił się, bo naiwnie liczył, że wygrać z taką szajką może? Zdradzać więcej nie będę, bo może ktoś obejrzy, a polecam gorąco, bo Smarzowski kolejny raz swój talent bezwstydnie wszystkim okazał.