– Mamy taką wizję historii, że jesteśmy wieczną ofiarą. Niestety, zaraziliśmy tą wizją Ukraińców. Debata wokół Wołynia po ukraińskiej stronie przypomina sposób w jaki część polskiej opinii publicznej mówi o Jedwabnem. „My nie mogliśmy nic złego zrobić, a nawet jeśli zrobiliśmy to dlatego że nas przymusili”. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do narracji ofiary, że ciężko w niej znaleźć przestrzeń na tych, którzy ratowali. A oni ratowali na masową skalę – mówi Witold Szabłowski, laureat Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej za książkę Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia.
Mała kawiarenka na jednej z najbardziej znanych praskich ulic. Pełnej zaułków, ciemnych bram i mrocznych podwórek. Do niedawna lepiej było nie zapuszczać się tam po zmroku. W kłopoty można było popaść tu łatwiej niż w innych częściach miastach. Ale zła sława przemija. Kolejne odcinki ulicy poddawane są rewitalizacji, przedwojenne kamienice odzyskują dawny blask. I gdyby z nieba nie lały się strugi deszczu, a między kamienicami nie hulałby wiatr, mogłabym poszukać duszy dawnej Warszawy. Zagłębić się w podwórka, pamiętające przedwojenną stolicę, pomodlić przed murowanymi kapliczkami. Ale dziś moje myśli krążą wokół innych wydarzeń. Równie trudnych, co wojenna historia stolicy. Spieszę na spotkanie z reporterem, który przez ostatnie trzy lata swojego życia szukał bohaterów. Ukraińców, którzy ratowali swoich polskich sąsiadów w czasie rzezi wołyńskiej. Efektem tych poszukiwań jest znakomita i bardzo poruszająca książka, obok której ciężko przejść obojętnie.
Katarzyna Stańczyk: Ostatnie dni były dla Ciebie trudne?
Witold Szabłowski: Tak.
Pytam, bo spotykamy się po tym, jak w internecie wybuchła zagorzała dyskusja na temat artykułu, który ukazał się w „Pressie”. Elżbieta Rutkowska napisała w nim, że dużą część reportażu Paczki solidarności, który znalazł się w antologii Mur. 12 kawałków o Berlinie, napisałeś na podstawie filmu. Niektóre wypowiedzi bohaterów to dialogi z filmu. Jak to się stało, że doświadczony i nagradzany reporter popełnił taki błąd?
Właściwie wszystko, co powiedziałem na ten temat, jest w „Pressie”. Cała ta sytuacja jest dla mnie trudna, choć nie mówię, że na nią nie zasłużyłem. Nie jest miło przeczytać o sobie trzystronicowy tekst, będący dochodzeniem, jak mogłem popełnić sztubacki błąd. Zwłaszcza, że „Press” nie pisał o mnie w sytuacjach, kiedy coś mi się udawało – kiedy jako pierwszy Polak dostałem wyróżnienie im. Anny Lindth czy Nagrodę Dziennikarską Parlamentu Europejskiego. Byłem więc zdziwiony, że do tej pory „Press” się mną specjalnie nie interesował, a tu nagle – wielki artykuł o tym, że mi się powinęła noga. Nigdy jednak nie uciekałem od rozmowy o tej sprawie.
W wypowiedziach, których udzieliłeś dziennikarce magazynu „Press”, przyznałeś, że to była fuszerka. Miałeś świadomość, jakie mogą być konsekwencje publikacji tego tekstu?
Miałem świadomość, że nie przyłożyłem się do tego tekstu tak jak zazwyczaj, ale uważałem, że jednak na końcu są podane źródła. Powiedziałem też, że zwykle wydrapuję teksty rzeczywistości i tak było do tej pory. W trakcie pracy nad książką o Wołyniu zdarzało mi się jechać na trzy dni na Wołyń właściwie tylko po to, by potwierdzić jedną informację, której nie byłem pewien. Trzy razy jechałem do pani Hani, jednej z bohaterek książki, tylko po to, aby coś z nią uściślić. Bywało też tak, że jechałem do niej i wracałem z historią, która w książce zajmuje pięć zdań. To była cała wyprawa, włącznie z benzyną, staniem na granicy, nocowaniem i tak dalej, więc raczej to zawsze działało w drugą stronę.
Magdalena Kicińska również opuściła stowarzyszenie Rekolektyw. Uważa, że powinno ono zrobić w tej sprawie więcej. Zasmucona napisała na Facebooku, że może powinno powstać stowarzyszenie, skupiające reporterów różnych pokoleń, którzy wypracowaliby reguły tego gatunku i jasno określili, co wolno, a czego nie w reportażu. Ludwika Włodek z kolei postuluje, aby wydawnictwa zatrudniały tzw. „sprawdzaczy faktów”, którzy weryfikowaliby informacje podawane przez reporterów. Jak postrzegasz te pomysły?
Do tej pory miałem raczej doświadczenia w drugą stronę. Napisałem o honorowych zabójstwach, tekst ukazał się w „Dużym Formacie”. Dwa miesiące później odezwała się do mnie Polka, która przez pół roku była tam wolontariuszką i znała osobiście bohaterów tekstu. Napisała do mnie pierwszego maila i pomyślałem sobie, że zaraz się zacznie: że trawa u mnie będzie za wysoka, jak u jednego klasyka gatunku, a dolina rzeki Tygrys pewnie wygląda inaczej niż napisałem. A ta dziewczyna mi napisała, że jest poruszona moim tekstem, bo jej się wszystko zgadza. Że nawet mowę ciała głównej bohaterki opisałem tak, jak ona to widzi.
Ale gdyby któryś z wydawców zaproponował mi fact-checking, to z wielką radością bym przystał. Sam wolę, żeby ktoś dwa razy po mnie sprawdził, niż ma się okazać, że puściłem w książce byka. Do tej pory czytelnicy zgłosili mi jeden. W Zabójcy z miasta moreli napisałem, że cztery minarety przy świątyni Haghia Sophia kazał dobudować Mehmet Zdobywca, zaraz po tym, jak zdobył Konstantynopol. Okazało się, że Mehmed kazał dobudować jeden, trzy kolejne powstały w późniejszych wiekach. Czytałem o dużo o Haghia Sophii, ale ta informacja mi umknęła; minarety wydają się identyczne architektonicznie.
W drugim wydaniu książki błąd jest już poprawiony.
Przez ostatnie trzy lata podróżowałeś po Wołyniu, zbierając historie Ukraińców, którzy ratowali Polaków w czasie rzezi wołyńskiej. Efektem jest książka „Sprawiedliwi zdrajcy”, która poraża czytelnika. Dlaczego zająłeś się tym tematem?
To strasznie ważny temat i ciekawe historie do opowiedzenia. Ci ludzie przez 70 lat byli niemal całkowicie zapomniani. Były zbiory relacji np. Kresowa księga sprawiedliwych Romualda Niedzielki czy Ludobójcy i ludzie Leona Karłowicza. To były relacje tych, którzy ocaleli i przedostali się do Polski, ale zazwyczaj ich pamięć urywała się na roku 1943. Czytałem historię o trzech braciach, z których dwóch było w UPA, jeździło i mordowało Polaków, a jeden nie dość, że nie był w UPA, to jeszcze jeździł i tych Polaków ratował. Miał świadomość, że ryzykuje życiem nie tylko swoim, ale również swojej rodziny. Cholernie mnie zaciekawiło, jak oni ułożyli sobie to życie później. Wojna się skończyła, amok zabijania również, a oni dalej żyli w tej samej wiosce i przecież dalej byli braćmi. Albo rodziny mieszane. Aby sprawdzić, kto jest prawdziwym patriotą, UPA wydawało rozkazy o mordowaniu najbliższych członków rodziny. W książce jest taka historia męża, który powiesił żonę. Byli tacy, którzy mordowali swoje żony, a byli też tacy, którzy je ratowali, a przy okazji również parę innych osób. Strasznie mnie ciekawiło, co się działo z tymi ludźmi później, jak im się toczyło życie na poziomie relacji z rodziną, społeczeństwem. Było mi też wstyd, że Polska nigdy się nie zdobyła na żaden gest wobec tych ludzi. Środowiska kresowe mówią o tym, że byli też sprawiedliwi Ukraińcy, ale to nigdy nie przeszło na poziom rządowy. W książce opisuję piękną historię Leona Popka, który pojechał do Gaju i odnalazł mężczyznę, który uratował jego babcię. Czuł potrzebę, żeby mu coś dać, a w samochodzie miał tylko dwie pomarańcze i czekoladę. Wręczył mu więc to, co miał. Ale to zrobił Leon Popek prywatnie, a my jako kraj nigdy nie zrobiliśmy nic.
Wcześniej nikt nie patrzył na temat rzezi wołyńskiej od tej strony. A po lekturze wydaje się najbardziej oczywiste na świecie, że wśród tych złych musieli być również ci dobrzy. Dlaczego sami chętnie przyjmując wyrazy uznania, nie chcemy pamiętać o tych, którzy nas ratowali?
Książka podoba się czytelnikom, może właśnie dlatego że temat ten nigdy nie był wypowiedziany w ten sposób. Jest coś niezwykłego w tym, że chwali ją i Leszek Balcerowicz, i arcybiskup Michalik, pochwalne recenzje ukazują się w „W Sieci” i w „Gazecie Wyborczej”. Bohaterowie tego tekstu zapłacili ogromną cenę za ratowanie Polaków. Pani Szura do dziś płaci, bo we wsi panuje ostracyzm wobec niej.
My mamy taką wizję historii, że jesteśmy wieczną ofiarą. Niestety, zaraziliśmy tą wizją Ukraińców. Debata wokół Wołynia po ukraińskiej stronie przypomina sposób w jaki część polskiej opinii publicznej mówi o Jedwabnem. „My nie mogliśmy nic złego zrobić, a nawet jeśli zrobiliśmy to dlatego że nas przymusili”. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do narracji ofiary, że ciężko w niej znaleźć przestrzeń na tych, którzy ratowali. A oni ratowali na masową skalę. Trzy lata pracowałem nad książką, a dopiero Grzegorz Motyka mi uświadomił coś ważnego. W zabijaniu Polaków wzięło udział około 40 tysięcy osób – UPA i ci, którzy się do nich przyłączyli. Wbrew obiegowej opinii, przyłączanie nie miało charakteru masowego. Tylko w kilku miejscowościach tak było. Ukraińców, którzy zginęli z rąk banderowców, było 30-40 tysięcy. Duża część została zabita za to, że nie pochwalali mordowania Polaków, nie chcieli współpracować z UPA. Były takie przypadki, że ktoś skomentował głośno, co wyprawiają banderowcy, a później ktoś inny im o tym doniósł i bandy UPA wymierzały zemstę. Czyli odstrzeliwały takich ludzi. To się nie mieści w naszej narracji.
Ciekawym doświadczeniem było rozmawianie z uratowanymi Polakami. Jechałem na rozmowę i przez pierwsze trzy godziny wysłuchiwałem, że to nie jest naród, tylko dzicz, hołota. Dopiero jak ktoś się wygadał i wyrzucił z siebie ogrom złych emocji, przyznawał, że byli również ci, którzy ratowali. Na przykład, żeby przeżyła rodzina Krzesimira Dębskiego, była w to zaangażowana nie jedna osoba, ale kilka. Ciężko było przeżyć na Wołyniu bez pomocy choćby jednego Ukraińca. Przebraże jest tego dobrym przykładem. Jak pojechałem do pana Tadeusza Wolaka, który był zwiadowcą Przebraża, to również wysłuchałem tyrady na temat Ukraińców. A później się okazało, że on także miał zaufanych Ukraińców, od których dowiadywał się, jakie UPA ma plany.
Zaskakujące jest to, że rodziny ocalonych nie miały potrzeby, żeby podziękować tym, którzy narażali własne życie, żeby ich ratować.
Tak. Ja to gdzieś rozumiem, że ktoś może mieć to przykryte złymi emocjami. Wołyń jest tak trudnym tematem, że ludzie, którzy przeszli przez to piekło, mają prawo do różnych zachowań. Pani Ewa Siemaszko zamieściła kiedyś w „Naszym dzienniku” relację pana, który przez lata nie wspominał o dobrych Ukraińcach, bo się wstydził, że kiedyś był goniony jak zwierzę. Wyrzucił to z głowy. Dopiero w jesieni życia zdał świadectwo.
Najpiękniejsze są jednak takie historie, kiedy jednak ci ludzie ich odnajdowali. Bardzo chciałem, żeby taka historia znalazła się w książce. Mam na myśli opowieść pani Janiny Adamczuk i Milentyny Kozuń. Jak tylko nadarzyła się okazja, już w latach 70., pani Janina pojechała na Ukrainę. Oczywiście, była ciekawa, jak wygląda jej wioska, ale przede wszystkim chciała podziękować tym ludziom. Odnalazła panią Milentynę i wspólnie pojechały do jej matki, żeby podziękować za to dobro, które spotkało jej rodzinę w czasie wojny. Ale to prawda, jest w nas taka cecha narodowa, że my nie potrafimy być wdzięczni.
Jak reagowali mieszkańcy Wołynia, gdy polski dziennikarz przyjeżdżał wypytywać ich o wydarzenia, które wymazali z pamięci?
Trzy miesiące się przygotowywałem psychicznie, żeby do nich pojechać. Gdyby nie to, że chciałem zrobić ten temat na 70. rocznicę Wołynia, to pewnie bym się zbierał trzy lata. Nie wyobrażałem sobie, jak mam rozmawiać z tymi ludźmi. Wejść do chaty i powiedzieć: „Dzień dobry, słyszałem, że 70 lat temu była tutaj rzeź wołyńska. Co wy o tym sądzicie?”.
Na pierwszy ogień wziąłem panią Szurę i wiedziałem, bo wiedziałem z opowieści, jak ciepłym i dobrym jest człowiekiem. Pojechałem wtedy na Wołyń z fotografem Albertem Zawadą. Nocowaliśmy w obskurnym zajeździe i pamiętam, jak przeciągałem śniadanie, żeby odwlec moment przyjazdu do bohaterki. Przyjechaliśmy do pani Szury i okazało się, że kluczem do Ukraińców było to, że szukałem dobra. Nie pojechałem jako prokurator, nie szukałem tych, którzy mordowali, rozbierali chałupy, zabierali przedmioty po Polakach. Mnie ci źli w ogóle nie interesowali. To sprawiało, że ludzie ze mną rozmawiali. Myślę, że gdybym pojechał z prokuratorskim zacięciem, to bym się odbił od ściany. Byłem żywo zainteresowany nie tylko ich historiami, ale również nimi samymi. Z panią Szurą i panią Hanią naprawdę się zżyłem, ta relacja jest głęboka do dziś. Dzwonimy do siebie, staram się je odwiedzać raz na jakiś czas. Mimo że książka się ukazała, nie przestały one być dla mnie ważnymi ludźmi. Pamiętam rozmowę z panią o ksywce Hermaszycha. Ona była ewidentnie źle do mnie nastawiona. Nie chciałem już tego pisać w książce, ale jej teść brał udział w rzezi. Ona przez całe życie była przerażona, że przyjadą Polacy i odbiorą jej te rzeczy. Nie mogła uwierzyć, że nie przyjechałem pytać, czy kredens, który ma, nie jest przypadkiem po Polakach. Pytałem, kto ratował Kamilę Hermaszewską, matkę Mirosława, kiedy płonęły Lipniki. Byłem pierwszym Polakiem od wojny, z którym rozmawiała i nie mogła uwierzyć, że nie wypytuję jej o to, kto i jak mordował, ale pytam o tych dobrych.
Oczywiście, były sytuacje, kiedy mnie ludzie pogonili, ale nie było ich dużo.
Czy ci ludzie mieli potrzebę opowiedzenia swoich historii? Wcześniej nikt ich o to nie pytał.
Niektórzy tak. W książce dwie osoby są anonimowe. Jedną z nich jest pani Irina, która mnie poprosiła, żebym nie ujawniał jej danych, bo bała się, że straci pracę w Polsce. Dla niej to są bardzo ważne pieniądze, bo ma niepełnosprawną wnuczkę na Ukrainie. A druga pani nawet chciała ujawnić swoje nazwisko, ale uznałem, że to jej nie jest potrzebne. Ojciec tej pani przez cały 1943 rok udawał przed banderowcami, że jest pijany. To był jego sposób, żeby nie chodzić z nimi i nie mordować. Mnie pierwszemu opowiedziała tę historię. Ewidentnie miała taką potrzebę. Ludzie, którzy przeszli ten Wołyń albo ich dzieci, chcą opowiedzieć o tym, co ich spotkało.
Twoi rozmówcy traktowali pomaganie Polakom jako rzecz najbardziej oczywistą na świecie. Uważają, że nie zrobili niczego wielkiego. „Trzeba było, to się pomagało” – mówią. Zaskoczyła Cię ich postawa?
Właściwie nie. Chyba tak to działa, że gdy nadchodzi czas próby, to jeden idzie i zabija, a drugi pomaga. To są ludzie bardzo skromni, nigdy nie patrzyli na siebie jak na bohaterów. W pewnym momencie pracy nad tą książką uświadomiłem sobie, że ci, którzy naprawdę pomagali, niczego ode mnie nie chcieli. W książce mówi to pani Ola. „Jakie ty głupie pytania zadajesz” – powiedziała mi. „Jakbyś zobaczył, że ktoś jest głodny, to byś nie pomógł?” – zapytała.
Jan Jelinek, ewangelicki pastor, jeden z bohaterów książki, wygłosił kiedyś kazanie, w którym powiedział parafianom, że nawet gdyby spotkali w potrzebie Hitlera, to ich pierwszym obowiązkiem jest go nakarmić, przyodziać i pomóc, a dopiero później zaprowadzić pod sąd. Połowa wsi obraziła się na niego za to kazanie. Rozmawiałem o tym z panią Żakovą i potwierdziła, że niektórzy parafianie jeszcze 50 lat po wojnie mieli pretensję do pastora za to kazanie. To był niezwykły człowiek.
To z ust pastora Jelinka padają najmroczniejsze słowa – że wydarzenia z 1943 roku były pokłosiem tego, jak Polacy traktowali Ukraińców. Że nic nie usprawiedliwia skali zbrodni, ale nie wzięła się ona znikąd. Schowałeś się za tą postacią, żeby uniknąć ataków ze strony Polaków?
Jan Jelinek spadł mi z nieba z tymi swoimi osądami historycznymi. Gdybym zaczął tutaj publikować swoje opinie, to bym się nastawiał na bicie z jednej albo drugiej strony. To było cudowne zrządzenie losu, że natrafiłem na wspomnienia pastora Jana Jelinka. Gdy przeczytałem jego pamiętniki z czasów międzywojennych, wiedziałem już, że w ten sposób chcę opowiedzieć genezę tych wydarzeń. Jako Polak zawsze się trochę wikłam, biorę jedną albo drugą stronę. A dzięki czeskiemu pastorowi mogłem tego uniknąć. Pastor zresztą pięknie opisał nie tylko to, jak Polacy traktowali Ukraińców, ale również to, jak traktowali Czechów. Po zajęciu Zaolzia pojawiła się jakaś antyczeska histeria. Polacy zaczęli traktować Czechów z góry, wybijać im szyby w oknach, wypisywać na domach obraźliwe hasła. Szybko weszliśmy na poziom złych emocji. Zgadzam się z Jelinkiem, że Polacy bardzo sobie nagrabili i u Czechów, i u Ukraińców, ale w żaden sposób to nie usprawiedliwia rzezi wołyńskiej. Pani Aniela Dębska mówiła, że rozumiałaby, gdyby ukraińska partyzantka wzięła się za wojowanie z polską partyzantką. Ale akcja eksterminacyjna wobec ludności cywilnej? Nie ma takiej okoliczności, która mogłaby to wytłumaczyć.
Jeździłem do Kurdystanu i tam Turcy traktują Kurdyjczyków jak obywateli drugiej kategorii. Ten stopień napięcia, który tam jest, bardzo mi przypomina Wołyń. Buta Turków, wmawianie Kurdyjczykom, że nie są żadnymi Kurdami – to również II RP, podobnie robiliśmy z Ukraińcami, wmawiając im, że nie są żadnym narodem. Jest problem z dostępem do oświaty w języku kurdyjskim, do administracji, wysokich stanowisk. Ale gdyby Kurdowie teraz wyszli i zaczęli brutalnie mordować swoich tureckich sąsiadów, byłoby to nie do obrony.
Temat Wołynia okazał się dla Ciebie bardzo trudny. Był taki moment, kiedy chciałeś go rzucić, odciąć się od niego?
Był moment, w którym nie byłem w stanie pisać. Kiedy przerosła mnie wołyńska materia. Ale żebym chciał przestać – nie było. Wiedziałem, że to jest ważne i że poza mną nikt tego nie zrobi. Miałem również świadomość, że moi bohaterowie umierają. Do jednej pani nie zdążyłem dojechać, a miała piękną historię, uratowała dwoje dzieci. Motywacją był również Smarzowski. Bałem się, że zrobi taki film, że z relacji polsko-ukraińskich nie będzie co zbierać.
Reporterzy często zajmują się tematami trudnymi, obciążającymi ich psychicznie. Wkraczają w intymne życie bohaterów, filtrują przez siebie ich ciężkie doświadczenia i traumy. Później ukazuje się tekst, ale materiał w nich zostaje. Jak sobie z tym radzić?
To trochę tak jak z nurkiem i dekompresją. Zszedłeś głęboko, więc nie możesz udawać, że możesz od razu wypłynąć, bo jak zdejmiesz maskę i weźmiesz oddech to ci rozsadzi płuca. Trzeba sobie zdawać sprawę, że to, co zrobiłeś, ma na ciebie wpływ i nie pozostawia cię obojętnym. Jak ci się wydaje, że sobie z tym radzisz, to sobie nie ufaj. Przyglądaj się sobie uważnie, wychodź z tego powoli i z uwagą. Uszanuj to, że to wymaga czasu.
Czy to, że tak bardzo przeżyłeś te historie, miało wpływ na sposób pisania książki? „Sprawiedliwi zdrajcy” to zupełnie inna książka od Zabójcy z miasta moreli, mimo że tam również dotykałeś trudnych tematów.
W czym jest inna?
Bardziej emocjonalna.
Teraz jestem już innym człowiekiem. Zabójca z miasta moreli wyszedł, gdy miałem trzydzieści lat. Przejechałem Turcję autostopem w latach studenckich, miałem bardzo różne doświadczenia, dużo dobrych chęci, ale nie miałem pieniędzy. Spałem w różnych dziwnych miejscach, na przykład na squacie w Stambule. I tę książkę napisałem w czasie wchodzenia w dorosłość. Myślę, że teraz jestem dużo bardziej uważny, mam większą świadomość wagi słowa i wagi pracy. Sprawiedliwych zdrajców napisałem, bo przeczytałem jedno zdanie Hanny Krall. Napisała, że reportaż powinien powstać wtedy, kiedy temat ma siłę dramatu antycznego. I te historie mają taką siłę. Ludzie, widząc małą Hanię, mieli świadomość, że jak ją uratują, to zaryzykują własne życie. A jeśli tego nie zrobią, to ona umrze, przestaną być ludźmi. To jest dramat jak z Antygony. Stwierdziłem, że jeśli mam poświęcić jakiś okres swojego życia i emocji, to niech to będzie ważny temat.
Zamierzasz wracać na Wołyń?
Tak, ale będę jeździł już w innym charakterze. Prywatnie. Zimą pojadę z prezentami, w maju są urodziny pani Hani. Latem mam wesele u batiuszki w Kaszówce.
Jeździsz sam?
Zdarzało się, że wsiadałem sam w samochód i po podwieczorku byłem na Wołyniu. Ale wolę, jak ktoś jest ze mną.
Nad czym teraz pracujesz?
Przygotowuję książkę o gotowaniu.
O gotowaniu?
O kucharzach, którzy gotowali w ważnych momentach historycznych. Już na poziomie pomysłu książka sprzedała się do trzech krajów. Bardzo mnie to cieszy.
Wyciągnąłeś wnioski z sytuacji z Murem?
Książka o Wołyniu jest dowodem, że wyciągnąłem wnioski z tej sytuacji, bo gdy spojrzysz na jej bibliografię, to tam jest już wszystko dokładnie napisane. I to jest moja nauczka, żeby już nigdy nie było żadnych dwuznaczności wobec tego, jak ja korzystam ze źródeł. Piszę w niej bardzo dokładnie z czego korzystałem i w jaki sposób.