Wielki przypływ Jarosława Mikołajewskiego to niewielkich rozmiarów książeczka, w której tkwi ogromna moc. Na 133 stronach autorowi udało się opowiedzieć o największej migracji XXI wieku, która rozpoczęła się kilka lat temu i która nie ma końca. Wielki przypływ jest jak jątrząca się rana – wydawałoby się, że chwilowo została zasklepiona, bo uchodźcy zniknęli z ekranów telewizorów, ale gdy przyjrzeć jej się bliżej, okazuje się, że pod strupem znajduje się ropa.
Trzeba ogromnej pracowitości, by wziąć na warsztat temat, nad którym głowią się dziś najtęższe umysły. Wrażliwości, by opowiedzieć o losach ludzi, którzy porzucają domy, rodziny i wszystkie drobne rzeczy, które składały się na ich codzienne życie, by ratować siebie i dać sobie szansę na jakąkolwiek przyszłość. Talentu, by zrobić to tak, że po przeczytaniu stu kilkudziesięciu stron w głowie robi się cicho. Tak cicho, jak na morzu, gdy umierają ci, którzy płyną do nas po pomoc. Niebywałej empatii, by nie strywializować ich cierpienia, by opowiedzieć o nich tak, jak na to zasługują. Trzeba być Jarosławem Mikołajewskim, by z taką czułością i dbałością słowa mówić o największej tragedii, która dotknęła świat w XXI wieku.
O tym, jak ważny i aktualny jest to temat, świadczą ostatnie doniesienia prasowe. Kilka dni temu w ciągu tylko jednej doby na Morzu Śródziemnym udało się uratować 1300 osób. 240 prawdopodobnie utonęło u wybrzeży Libii. Ten taniec śmierci się nie kończy, koszmar wciąż trwa, mimo że temat okazjonalnie pojawia się w mediach. Każdego dnia setki ludzi biorą na barki cały swój dobytek i próbują ratować życie.
Wielki przypływ to książka o tysiącach uchodźców, którzy próbują się dostać do Europy. Lampedusa jest ich pierwszym portem, do którego pragną przybić. Drzwiami Europy, bramą do lepszego, wolnego świata. Później czeka ich równie długa podróż, z czego nie do końca zdają sobie sprawę. Te drzwi jednak są zamknięte. O Lampedusie nikt u nas nie mówi, politycy nie reagują na kolejne wyławiane z morza ciała. Fale wyrzucają na brzeg dziecięce buciki, a ważni ludzie w markowych garniturach popijają w luksusowych biurach cappuccino, nie kiwając palcem, by zapobiec temu cierpieniu.
Jarosław Mikołajewski spędził na Lampedusie dużo czasu. Rozmawiał z lekarzem, który każdej nocy czuwa w porcie, mimo że nikt mu za to nie płaci. Bo niemal codziennie na morzu pojawia się łódź. To on bada imigrantów, którym udało się szczęśliwie przypłynąć na wyspę. Twierdzi, że najczęściej są oni zdrowsi od nas. To także on bada ciała tych, którym tego szczęścia zabrakło. Mikołajewski rozmawia również z mieszkańcami, którzy żyją w cieniu tragedii, próbując w miarę swoich możliwości pomóc uchodźcom. Nie potrafią zrozumieć, dlaczego zostali z tym problemem sami. Dlaczego Europa o nich zapomniała, a wartości Starego Kontynentu istnieją tylko na papierze. Mówi o mężczyźnie, który czuł, że jego powinnością jest zachować rzeczy imigrantów, które wyrzuca morze. Stworzyć z tego miejsce pamięci, opowiadające o tragedii, jakiej ta wyspa była świadkiem. Autor pisze także o księdzu, który zachęca ludzi do otwierania serc. O pani burmistrz, która nie odpowiada na kontakty dziennikarzy, za to pojawia się w porcie, gdy wie, że będzie tam telewizja. Nie próbuje nic zrobić ze zjawiskiem, które dotknęło jej wyspę, nie stworzyła nawet cmentarza, który pozwoliłby na godny pochówek wyłowionych z morza ludzi.
Wielki przypływ napisany jest w specyficzny sposób. To nie jest czysty reportaż, raczej skrzyżowanie reportażu z liryczną balladą. Książka dedykowana jest wielbicielowi poezji Jarosława Mikołajewskiego i wielkiemu przyjacielowi autora, Ryszardowi Kapuścińskiemu. Wielbiciele zwięzłego, wyrazistego stylu mogą być nieco zawiedzeni. Książka Mikołajewskiego nie jest dla wszystkich; jest lapidarna, ale przy tym poetycka. Przemyślana konstrukcja i nietypowa forma sprawiają, że przekaz dociera jeszcze głębiej do czytelnika. Wielki przypływ to próba uchwycenia problemu, zarysowania zjawiska, które dzieje się na naszych oczach; zachęta do publicznej debaty na temat migracji i polityki Unii Europejskiej. I do otworzenia sklejonych dobrobytem serc na cierpienie niewinnych.
Jarosław Mikołajewski, Wielki przypływ
Wydawnictwo Dowody na Istnienie, 2015
Czytaj także inne recenzje:
- Dobranoc, Auschwitz: Byli więźniowie obozu wciąż żyją. I mogą wiele nas nauczyć
- Brunatna kołysanka: Musicie służyć swojemu Fuhrerowi
- Punkty zapalne. Świat znalazł się na krawędzi?
- Miasto Archipelag Filipa Springera. Ten reportaż to orka na ugorze
- Białystok Marcina Kąckiego. 3 powody, dla których nadmiar szkodzi w literaturze
- Sprawiedliwi zdrajcy Witolda Szabłowskiego. Czytajcie i płaczcie
Czytaj także wywiady:
- Gdzie mieszkał i pracował Ryszard Kapuściński? Z wizytą w pracowni mistrza [WYWIAD z Alicją Kapuścińską]
- Wojciech Jagielski: Rosja rozegrała kartę syryjską po mistrzowsku [WYWIAD]
- Witold Szabłowski: Bez pomocy Ukraińców trudno było przeżyć wołyńskie piekło. Ale nie chcemy o tym pamiętać [WYWIAD]
- Katarzyna Boni: Pięć lat po tsunami mieszkańcy północnej Japonii żyją w blaszanych kontenerach. I wciąż widzą duchy [WYWIAD]
- Armenia skazana jest na wegetację. Konflikt o Górski Karabach jest nie do rozwikłania [WYWIAD]