„Spustoszenie” Emmy Larkin. Współczuję ofiarom cyklonu, ale… nie chcę tego czytać

Cyklon
Cyklon w Birmie

27 kwietnia 2008 roku. Nad Zatoką Bengalską zaczyna formować się cyklon. Zjawisko nie jest typowe – cyklony tropikalne nawiedzają ten region najczęściej między styczniem a marcem. Indyjscy meteorolodzy ostrzegają rządzącą w Birmie juntę o zbliżającym się kataklizmie. Generałowie bagatelizują te informacje.

Cyklon

Cyklon w Birmie

Pracownicy Indyjskiego Urzędu Meteorologicznego (IMD) są uparci. Ponownie alarmują: „Do wybrzeża zbliża się wysoka fala. Macie 48 godzin na ewakuację”. Ale junta milczy.

2 maja 2008 roku. W deltę rzeki Irawadi uderza 3,5-metrowa fala. Woda wdziera się głęboko w ląd, w mgnieniu oka pochłaniając kolejne wioski, zwierzęta i ludzi. Wiatr osiąga prędkość 220 km/h. Drzewa i słupy elektryczne łamią się jak zapałki. Stolica, Rangun, tonie w ciemnościach.

Ginie 100 tysięcy ludzi.

I do tego momentu to wszystko brzmi jak scenariusz katastroficznego filmu, takie nowe 2012, które chętnie obejrzymy w piątkowy wieczór, siedząc po turecku na podłodze, z miską ulubionych chipsów. Ale później ten banalny scenariusz (gdyby nie to, że prawdziwy) zaczyna się komplikować i właśnie o tym traktuje książka Spustoszenie. Nieopowiedziana historia o katastrofie i dyktaturze wojskowej w Birmie.

[h3]A świat się zastanawiał[/h3]

Emma Larkin wjechała do Birmy kilka dni po cyklonie. Cudem, bowiem władze nie wpuszczały obcych. Autorka skorzystała z wizy turystycznej i "Spustoszenie" Emma Larkinswoich poprzednich dokonań – wiele razy odwiedzała kraj, gromadząc materiały do książki. Była więc „oswojona”. W tym czasie na granicy stacjonowały konwoje organizacji humanitarnych z pomocą dla potrzebujących. Na morzu – francuskie i amerykańskie okręty. Generałowie odrzucali międzynarodową pomoc, obawiając się… szpiegów. Ranni umierali, w delcie Irawadi leżały stosy ciał. Junta dalej milczała. Świat zastanawiał się, co robić.

Larkin, wychodząc od niewyobrażalnej tragedii, opowiada historię dyktatury wojskowej w Birmie, a może raczej w Myanmarze, bo tak wg rządzących nazywa się kraj. Przenosi się w czasie, tłumacząc laikom jak w kraju zapanował terror, gdy junta doszła do władzy; pokazuje jak absurdalne decyzje podejmowała (np. przeniesienia stolicy w głąb kraju, bo… tak sugerował astrolog) i jak jej zależało na fałszowaniu obrazu rzeczywistości. Pięknie obrazuje to następująca historia: po cyklonie, gdy generałowie odwiedzali zalane tereny, w miejscach ich wizyt naprawiano nawierzchnie, stawiano znaki, namioty dla poszkodowanych. Po zakończeniu odwiedzin, znaki, namioty i… drogi zwijano i wieziono dalej.

Książka posiada olbrzymią wartość historyczną i jak pisała prasa, jest zadośćuczynieniem dla pokrzywdzonych. Dla zainteresowanych tym regionem Azji albo historią dyktatur – pozycja obowiązkowa. Mnie było ciężko – za dużo tu okropieństw, brutalności, fetoru rozkładających się ciał. Granica została przekroczona nawet dla mnie i doszłam do wniosku, że nie jest to lektura, którą zwyczajnie mam ochotę czytać.

Daję 4/6 za ogrom wiedzy i pracy. I idę poszukać na półce jakiejś przyjemnej powieści, żeby zresetować mózg.