Smutny reportażu czas

Zdjęcie ilustracyjne. Fot. Katarzyna Stańczyk

Reportaż to gatunek wzbudzający kontrowersje. Śliski, wymykający się z ogólnie przyjętych ram i balansujący na krawędzi literatury i dziennikarstwa. Czy reporterzy to pisarze czy dziennikarze? Twórcy czy odtwórcy? Dlaczego jednych reporterów nazywamy wielkimi, a innych traktujemy jak osoby, które niewiele mają do powiedzenia? Co decyduje o tym, że niektóre dzieła czytane są latami, a inne są produktami jednorazowymi?

Od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że wokół reportażu narasta ferment. Atmosfera robi się gęsta, a kolejne książki przyjmowane są z dużą podejrzliwością. Reporterem może być dziś każdy, a jednocześnie dobrych reporterów można policzyć na palcach jednej ręki. Afery z fact-checkingiem na pewno nie przyniosły gatunkowi popularności. Problemy z oznaczaniem źródeł, nadmierne ich cytowanie, brak głębszego ujęcia tematu, własnych wniosków czy tego, co Hanna Krall nazywała „naddatkiem” to tylko niektóre z bolączek współczesnego non-fiction. Czym tak właściwie jest reportaż i na jak dużo może pozwolić sobie twórca?

Nie wydmuszka, a matrioszka

W reportażu, tak jak i w innych branżach, zaczął liczyć się zysk. Wydawnictwa zamawiają książki u osób, które nie mają odpowiedniego warsztatu ani doświadczenia, by napisać wartościową, zmuszającą do refleksji pozycję. Liczy się temat, który powinien być odpowiednio clickbaitowy, przyciągać uwagę i zachęcać do zakupu książki. Nawet jeśli jej zawartość okazuje się podróbką, artykułem jednorazowym, który po przeczytaniu odłożymy na półkę z poczuciem rozczarowania bądź zupełnie o nim zapomnimy. Wydmuszką, nieskłaniającą do refleksji, niestawiającą czytelnikowi pytań, nieporuszającą żadnych strun.

W księgarniach znajdziemy coraz więcej tzw. jednorazówek. Szybko się je czyta, szybko o nich zapomina i znów ma uczucie czytelniczego głodu. Boom na reportaż sprawił, że wydaje się dużo, ale często byle jak, a dobrej jakości książki można policzyć na palcach jednej ręki. Wystarczy, by ktoś był sprawny warsztatowo, znalazł ciekawą historię, porozmawiał z kilkoma osobami lub sięgnął do źródeł – i już. Mamy książkę.

No, nie do końca. Produkt typu instant – może tak. Ale książkę?

Są to tzw. produkty na jeden wieczór, które sprawnie i szybko się czyta, ale których lektura pozostawia niedosyt, czasem nawet uczucie pustki. Dobry reportaż smakuje się jak czekoladkę, z przyjemnością odkrywając w nim kolejne warstwy. Jego budowa jest złożona, język zindywidualizowany i bogaty, a fabuła jest kluczem nie tylko do opowiedzenia konkretnej historii, ale do poruszenia innych tematów. Prawdziwy reportaż jest jak matrioszka, zawsze mówi o czymś „jeszcze”. Co więcej, uważam, że tego rodzaju książką może być nie tylko reportaż, ale również książka fabularyzowana, która sięga do technik i sposobów narracji reportażu.

Powieść reportażowa i inne gatunki

Literatura non-fiction w ostatnich latach przeżywa w Polsce renesans. Każdego roku powstają nie tylko dziesiątki nowych książek, ale i nowe konwencje, a nawet gatunki literackie. Mamy już nie tylko reportaż prasowy czy literacki; mamy komiksy reportażowe, reportaże interaktywne, podcasty, powieści reportażowe. Nowe gatunki nie mają ściśle wyznaczonych ram, nie są odpowiednio klasyfikowane, ponieważ powstają szybciej niż badacze mogą je określić. Brakuje szkieletów i sztalug dla tych konwencji, reguł, wzorców i norm. To wywołuje chaos na rynku czytelniczym i prowadzi do niepotrzebnych sporów.

Sytuacji nie poprawiają kolejne skandale w świecie non-fiction. Po aferach związanych z fact-checkingiem, aby zmniejszyć ryzyko niechęci czytelników, wydawnictwa zaczęły oznaczać niektóre tytuły jako „powieści reportażowe”, „opowieści na faktach”, „opowieści reporterskie”. Są to zabiegi, które pozwalają odsunąć wszelką krytykę i otwierają autorom furtkę do kreatywności, przywdziewania literackich kostiumów lub – jeśli ktoś woli – konfabulacji. Moim zdaniem to bardzo dobry sposób, który pozwala wysłać jasny sygnał czytelnikowi i jednocześnie odróżnić książki fabularyzowane od reportaży.

Czym tak naprawdę jest „powieść reporterska”? To literatura fabularna, która wykorzystuje sposób narracji z reportażu, ale zawiera także fikcję literacką. I jeśli autor jasno i wyraźnie informuje o swoich zabiegach czytelnika (jak robił np. Wojciech Jagielski w „Nocnych wędrowcach”, książce, którą również można zakwalifikować jako „powieść reportażową”), zachowuje się uczciwie względem czytelnika, który wie, że nie może traktować tego rodzaju książki jako dokumentu.

A może wystarczy być uczciwym?

Można generalizować, że żyjemy w czasach miałkości i że ta bylejakość oraz ciągła gonitwa dotknęły wszystkich sfer życia, więc nie mogły ominąć również książek. Ale można też próbować żyć uczciwie, kierować się empatią i etyką moralną w stosunku do innych ludzi, w tym także do czytelników. Myślę, że to uczciwość jest kluczem i że to właśnie jej czasem brakuje w świecie non-fiction. Zrozumienia i dialogu, choć z tym drugim na szczęście jest coraz lepiej.

A Wy co sądzicie o obecnej sytuacji na rynku non-fiction?

Czytaj:

10 serii reporterskich dla miłośników non-fiction

Wojciech Jagielski: Postać korespondenta wojennego to postać z kiepskiego filmu [WYWIAD]