Sięgnęłam po tę książkę, bo opis skojarzył mi się z Zaginionym miastem Z, w którym się zakochałam. Rzeczywiście, analogii jest wiele, przede wszystkim ta podstawowa: autorzy, targani obsesyjnymi pragnieniami, wyruszają w szaloną podróż, aby spełnić marzenia. Obaj zapuszczają się na tajemnicze terytoria: jeden w głąb amazońskiej dżungli, drugi w mroczne czeluścia Czarnego Lądu. David Grann chce dotrzeć do zaginionego miasta Inków, Tim Butcher przejść wzdłuż rzeki Kongo. Obaj wzorują się na wiktoriańskich podróżnikach: pierwszy na pułkowniku Percym Fawcecie, drugi na Henrym Mortonie Stanleyu. I obaj przekonują się, że marzenia i rzeczywistość to najczęściej dwie różne sprawy.
Co ciekawe, i w jednej, i w drugiej książce widać nawiązania do Jądra ciemności Josepha Conrada. W Zaginionym mieście Z bardziej subtelne, raczej na płaszczyźnie psychologii postaci, w Rzece krwi widoczne na każdej stronie. Zresztą, autor wprost odwołuje się do podróży Conrada, porównując się do niego i licznie cytując fragmenty książki.
W 2000 roku Tim Batcher zostaje wysłany do Afryki. Zaczyna pracę korespondenta i dostaje fioła na punkcie Kongo. Marzy mu się, aby pokonać tę samą trasę, co Stanley i przejść wzdłuż drugiej co do wielkości rzeki w Afryce. Marzenie to desperackie i iście szaleńcze, bowiem w 2004 roku, kiedy udaje mu się wyruszyć w drogę, kraj dopiero zaczyna się podnosić po krwawej wojnie domowej, która trwała tam 15 lat. Oficjalnie się podnosi, w rzeczywistości niewiele się w nim zmienia. Rebelianci mordują ludzi w zależności od swojego widzimisię: jednego dnia możesz zostać przez nich zaakceptowany, drugiego stracić życie z powodu posiadania jakiegokolwiek przedmiotu, będącego wytworem Zachodu. Bojówki rywalizują o diamenty, żelazo i inne surowce. Mimo utworzenia Tymczasowego Rządu Demokratycznej Republiki Konga, państwo pogrąża się w chaosie. Nie ma władzy, nie ma praw, do których można by się odnieść, nie ma żadnego porządku. Nie ma prądu w miastach, nie ma wody. Sklepy nie funkcjonują, a jeśli ktoś wpada na szalony pomysł otworzenia jakiegoś punktu, miejscowi szybko wybijają mu to z głowy. I skutecznie.
Rzeka jest żeglowna, ale rzadko kto ośmiela się po niej pływać. Palm, które rosną gęsto wzdłuż koryta, nikt nie wykorzystuje do produkcji oleju – towaru tak docenianego w Malezji. W kraju, w którym kawowce rosną szybciej, niż na innych terenach, luksusem jest wypicie kubka tego aromatycznego naparu. Drogi, zbudowane w czasach kolonialnych przez Belgów, niszczeją. Budynki pochłania dżungla.
Nie ma co jeść. Ludzie, doprowadzeni do ostateczności, przemierzają kilkaset kilometrów przez dżunglę, aby zdobyć żywność. Nawet jeśli uda im się dotrzeć do celu i rzeczywiście sprzedać coś, co wytworzyli, czeka ich podróż powrotna. Przez lasy, w których kryją się rebelianci.
W kraju codziennie umiera 1200 osób. Z powodu malarii, dyzenterii, głodu. Z powodu bezprawia.
To nie dzieje się w XIX wieku. Autor był tam 9 lat temu.
Kongo to prawdopodobnie jedyne miejsce na Ziemi, które 100 lat temu było bardziej rozwinięte, niż obecnie. I mimo że Belgowie przemocą wprowadzali swoje rządy, np. obcinając ręce tym, którzy nie zebrali odpowiedniej ilości kauczuku, wielu tęskni za tymi czasami. Bo panował wtedy jakiś porządek.
Książka jest trudna, ale nie tylko ze względu na tematykę i złożoność problemów, jakie opisuje. Jest po prostu monotonna. Przez 384 strony czekałam, kiedy się coś wydarzy. I nie dlatego, że jestem żądna krwi i chciałam, żeby autora spotkało jakieś nieszczęście, bo dzięki temu miałabym większe wrażenia z lektury. Nie. Czekałam, bo chciałam zrozumieć, jaki był sens tej wyprawy. Nie dowiedziałam się tego. Opowieść skupia się na realizowaniu kolejnych etapów podróży. Od punktu do punktu. Motorem, łodzią, helikopterem. Autor chyba stracił przyjemność z całego przedsięwzięcia. Jest odwodniony, zmęczony, z jednej strony chciałby wrócić do domu, ale z drugiej zdaje sobie sprawę, że to być może jedyna szansa, aby spełnił swoje marzenie. Więc jedzie dalej, w gruncie rzeczy chyba nie wiedząc, po co to robi. I czytelnik to czuje.
To nie znaczy jednak, że książka jest całkiem do niczego. Jej wartością są informacje na temat współczesnego Kongo, które możemy wyłapać między długimi opisami trudu wędrówki i – uwaga – historie z czasów kolonialnych. Jeśli miałabym kogoś zachęcić do tej lektury, to chyba tylko z tego powodu – żeby mógł się dowiedzieć, jak wyglądało Kongo Belgijskie na przełomie XIX i XX wieku.
Nie lubię zostawiać niedokończonych spraw, więc jak zaczęłam tę Rzekę krwi, to musiałam ją zmęczyć. Wydaje mi się, że autor zmarnował potencjał całej historii. Mogła z tego powstać pasjonująca współczesna opowieść do jądra Czarnego Lądu. Więcej – bestseller nawet, bo ludzie lubią książki podróżnicze. Dostaliśmy jednak nużący i gorzki zapis drogi podróżnika, o którym ciężko powiedzieć, że jest pasjonatem.
Daję 3/6 faktograficznych punktów.