Od pewnego czasu w mediach dużo się mówi o Polskim Związku Alpinizmu. Że polskie wyprawy pchają się w Himalaje bez przygotowania, a starsza kadra zabiera w góry wysokie niedoświadczonych i źle przeszkolonych młokosów. Że każdy alpinista gra na siebie, a czasy, w których świetnie zorganizowane ekipy wspólnie odnosiły sukcesy, dawno się skończyły. No więc ja o tych dawnych czasach bardzo chciałam poczytać, a książka Ryszarda Szafirskiego spełniła to zadanie doskonale!
Nie będę się odnosić do zarzutów mediów wobec Polskiego Związku Alpinizmu, ponieważ przychylam się do stwierdzenia, że łatwo jest szafować wyroki i wydawać opinie, siedząc w ciepłym domu, w wygodnych kapciach. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że na ośmiu tysiącach metrów, w strefie śmierci, gdzie wykonanie każdego ruchu wymaga nadludzkiego wysiłku, a dziesiątki komórek ciała wrzeszcząc, domagają się tlenu, można kierować się tylko instynktem przetrwania. Wyłączyć empatię, nie myśleć o partnerach, a całą uwagę skupić na tym, by jak najszybciej znaleźć się w namiocie, w bazie.
Być może właśnie tak było w marcu 2013 roku pod Broad Peakiem, gdy życie stracili Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. A może było zupełnie inaczej – Maciej Berbeka, czując się odpowiedzialnym za los młodszego i coraz szybciej opadającego z sił kolegi, zwolnił tempo, by pomóc mu zejść. Tego nie wiem i być może nie wie tego nikt. Jeszcze nie czytałam Broad Peaku. Niebo i piekło (to nie jest książka Jacka Hugo-Badera, tej czytać nie zamierzam), tytułu Bartka Dobrocha i Przemysława Wilczyńskiego, bardzo dobrze zresztą ocenianego. Przeczytam, to opowiem, a teraz przeniosę się do czasów, gdy Polacy dopiero zaczęli marzyć o wyprawach w góry wysokie i robili wszystko, co w swojej mocy, by te marzenia realizować. A że Polak potrafi, to szybko im się to udało – i to w taki sposób, że reszta świata patrzyła na nich oniemiała.
[h2]Pokonać główną grań Tatr[/h2]
Jak to się stało, że naród, który ma tylko jedne góry o warunkach przypominających alpejskie, odniósł takie sukcesy w Himalajach? I to w tak trudnych dla niego czasach? Być może, gdyby historia potoczyła się inaczej, a alpiniści nie żyliby w Polsce Ludowej, wcale nie odnieśliby takich sukcesów. Nie byliby tak zdeterminowani ani tak kreatywni, poddawaliby się przeciwnościom losu, tak jak robiły to często ekipy zachodnich wspinaczy. A że los chciał inaczej, a ich nie zniechęcał ani brak środków na wyprawy, ani brak sprzętu, ani nawet żywności, mamy teraz czym się chwalić!
Ryszard Szafirski po raz pierwszy pojechał w Tatry w 1957 roku. Zakochał się w nich w mgnieniu oka i bardzo szybko zrozumiał, że to z górami chce związać swoje życie. Odbył kurs wspinaczkowy (ale go nie ukończył), na którym nauczył się wszystkiego, na czym mu zależało i zaczął z kolegami spędzać w Tatrach coraz więcej czasu. Na efekty nie trzeba było długo czekać – już trzy lata później zrobił swoje pierwsze zimowe drogi na Małym Kozim, a w 1961 roku zapisał się w historii polskich gór, dokonując pierwszych zimowych przejść na Zadniej Bednarzowej Turni czy drodze Stanisławskiego na Małym Kieżmarskim – najwyższej, 900-metrowej ścianie Tatr. Jego sukcesy nie mogły przejść niezauważone, naturalne więc było, że coraz mocniej wiązał się ze środowiskiem taterników. Wkrótce zaangażował się w tworzenie Klubu Wysokogórskiego (którego był prezesem i który po latach przekształcił się w Polski Związek Alpinizmu), cały czas poszerzając wykaz swoich przejść (dołączając do niego m.in. przejście niezwykle trudnego Filara Kazalnicy Mięguszowieckiej czy w końcu głównej grani Tatr – 75 kilometrów i 22 kilometry przewyższeń w 6 dni!).
[h2]Wyjechać w góry wysokie[/h2]
Tatry szybko stały się dla niego zbyt ciasne. Wkrótce Ryszard Szafirski zaczął wspinać się w Alpach, w których również zrobił wiele nowych przejść. Wyjazdy za granicę dla polskiej ekipy były nie tylko szansą na nawiązanie kontaktów w międzynarodowym środowisku wspinaczy, ale również na wyrwanie się z szarej Polski. Robili więc wszystko, co w swojej mocy, by wyjeżdżać jak najczęściej. Poszukiwali funduszy i krawców, którzy uszyją im kurtki czy buty przystosowane do niskich temperatur (szło im to zresztą całkiem nieźle – zakopiański krawiec zrobił im buty na podeszwie z… korka. W dodatku tak dobre, że żadne późniejsze nie mogły się z nimi równać). Zamawiali puch na śpiwory, projektowali namioty i… zastanawiali się, ile mogą zarobić na przemycie nielegalnych towarów – w skrócie zajmowali się rzeczami, nad którymi zagraniczni koledzy nie musieli się zastanawiać. A jednak to oni odnosili coraz większe sukcesy, a nie opływające w sprzęt i fundusze międzynarodowe towarzystwo.
Nikogo więc nie powinien dziwić fakt, że sukcesy polskich wspinaczy nie przez każdego były mile widziane. W środowisku szybko rozpoczęła się rywalizacja, a niektóre zespoły robiły wszystko, by umniejszać dokonania Polaków. Włącznie z tym, że przeinaczały prawdę lub przypisywały sobie przejścia, które wcześniej zrobiliśmy my. Tak było ze zdobyciem przez austriacki zespół północnego filara Eigeru (3979 m.n.p.m., szczyt w Alpach Berneńskich), o którym rozpisywała się zagraniczna prasa. Tylko dzięki kontaktom Szafirskiego we Francji udało się sprostować tę informację i zwrócić Polakom należną im palmę pierwszeństwa.
[h2]Przecierać himalajskie szlaki[/h2]
Po sukcesach w Alpach rozpoczęły się wyprawy w Pamir, Karakorum, Andy i wreszcie w Himalaje. Szafirski opowiada o nich ciekawie i z dowcipem, bez przemilczania nieprzyjemnych faktów. Mówi więc zarówno o naginaniu prawa, o kombinacjach, których dopuszczali się alpiniści, żeby zrealizować swoje cele wyprawowe, o zagranicznych romansach (w dużej mierze swoich – z książki wynika, że był koszmarnie kochliwy), jak i o spięciach w ekipie czy niezbyt dobrych decyzjach, które zdarzało się podejmować nawet najlepszym. W końcu Szafirski podróżował z elitą elit polskich wspinaczy – Andrzejem Zawadą, Andrzejem Heinrichem, Krzysztofem Żurkiem, Eugeniuszem Chrobakiem, Walentym Fiutem i Adamem Zyzakiem. Zdobywał z nimi Kunyang Chhish, Peak29, uczestniczył w spektakularnej, pierwszej zimowej wyprawie na Mount Everest, przewodniczył wyprawie na Annapurnę oraz… tworzył stację naukowo-badawczą Polskiej Akademii Nauk im. Henryka Arctowskiego na Antarktyce. Mało kto wie, że to właśnie polscy alpiniści zostali wysłani tam do przetrawersowania lodowcowej wyspy i nauczenia naukowców polarników poruszania się po lodowcu!
[h2]Podejrzeć groźny świat gór i ludzi, którzy się po nich szwendają[/h2]
Czytając książkę Szafirskiego, można poczuć klimat tamtych wypraw: ekscytację, jaka towarzyszyła im przy snuciu kolejnych ambitnych planów, nutkę adrenaliny, która była nieodłączną częścią przekraczania granic (ludzkich, ale i prawnych, gdy wspinacze przemycali alkohol bądź różne towary luksusowe), nieludzkie zmęczenie w czasie rozpinania tysięcy lin poręczowych przy wytyczaniu kolejnych nowych dróg, irytację użerania się z tragarzami odmawiającymi wykonania zadania i wreszcie olbrzymi głód sukcesu. Dużym plusem tej książki jest język – dynamiczny, niewygładzony i bardzo plastyczny, doskonale oddający klimat tamtych wypraw.
Książkę Szafirskiego warto przeczytać nie tylko po to, by dowiedzieć się, jak naprawdę wyglądały złote wyprawy z lat 1960-1980, ale i po to, by zobaczyć zdjęcia z tych wyjazdów. Przeżyłem, więc wiem zawiera bowiem masę niepublikowanych dotąd zdjęć, uwieczniających sukcesy i porażki Polaków. Fantastyczna i bardzo żywa pozycja, która powinna znaleźć się na półce każdego miłośnika gór!