Paweł Piotr Reszka: Diabeł i tabliczka czekolady to książka o Polakach, którzy mają poczucie przegranej

Paweł Piotr Reszka, Diabeł i tabliczka czekolady
Fot. Łukasz Stańczyk

Diabeł i tabliczka czekolady to teksty o Polakach, którzy mają poczucie przegranej. Nie chcę, żeby ta książka została potraktowana jako zbiór oskarżeń czy dziwactw z mojego regionu. Zjawiska, które opisuję, są obecne w całym kraju – mówi Paweł Piotr Reszka, laureat Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Diabeł i tabliczka czekolady to zbiór reportaży Pawła Piotra Reszki o kolorowej Polsce lubelskiej. Nie są to jednak reportaże szczęśliwe – przedstawione w nich wschodnie tereny naszego kraju są biedne, zacofane, pozbawione podstawowych udogodnień technicznych. Ich mieszkańcy wierzą w Boga i w przekazywaną z pokolenia na pokolenie mądrość ludową, są zabobonni, przesądni. Biorą ślub z niewidzialnym oblubieńcem, wyganiają z dzieci diabła, nie zgadzają się na dawstwo organów, bo takim postępowaniem odetną krewnym drogę do raju, wreszcie – nie mają w domach łazienek i są nazywani „śmierdzielami”.

Diabeł i tabliczka czekolady nie stygmatyzuje jednak Lubelszczyzny jako Polski B. Pokazuje ją taką, jaka jest, z całą jej barwnością i niespójnością. Jak uzasadnił werdykt przewodniczący jury Maciej Zaremba Bielawski po przyznaniu autorowi Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego: „to reportaże czystej wody, wierne swoim bohaterom, oddające ich język i tok myślenia”. Perełki, które za kilka lat będziemy czytać z niesłabnącym zainteresowaniem.

– Przed wydaniem książki myślałem nad tytułem „Lubelskie”. Zrezygnowałem z niego, bo doszedłem do wniosku, że zostanie on odebrany na rynku jako przewodnik turystyczny. Poza tym nie są to tylko teksty o Lubelszczyźnie, ale o Polakach, którzy mają poczucie przegranej. Nie chcę, żeby ta książka została potraktowana jako zbiór oskarżeń czy dziwactw z mojego regionu. Zjawiska, które opisuję, są obecne w całym kraju – powiedział Paweł Piotr Reszka na Warszawskich Targach Książki. Spotkanie z laureatem Nagrody Kapuścińskiego odbyło się w ramach Dnia Reportażu na Stadionie Narodowym w Warszawie. Poprowadził je Mariusz Szczygieł.

Paweł Piotr Reszka, Diabeł i tabliczka czekolady

Fot. Łukasz Stańczyk

Mariusz Szczygieł: Bardzo zazdroszczę ci tych historii. Są prawdziwe, z krwi i kości i zawsze mają w sobie coś, co nas złapie za gardło.
Paweł Piotr Reszka: Pracuję w redakcji lokalnej „Gazety Wyborczej” i wiele moich reportaży jest rozwinięciem tematów newsowych, które robiliśmy w pracy. Tak było na przykład z historią Jolanty K., dzieciobójczyni z Czerniejowa, która zabiła pięcioro swoich dzieci, a ich ciała umieściła w beczce. W redakcji „Gazety Wyborczej” napisałem 2,5 tysiąca tekstów newsowych. Kiedy więc zabieram się za pracę nad reportażem, musi to być tekst na bogato. Chcę robić temat, który mnie ekscytuje, dlatego zawsze sam wybieram sobie tematy.

Jak się zaczęła twoja przygoda z dziennikarstwem?
Nie miałem na siebie pomysłu. Ukończyłem historię i chciałem robić coś ciekawego w życiu. Pisałem pracę magisterską o życiu codziennym w okresie I wojny światowej, w czasie okupacji austro-węgierskiej i zauważyłem, że znalazłem mnóstwo fajnych historii, np. o gangsterach z okresu przedwojennego. Poszedłem do „Gazety Wyborczej” i przedstawiłem swoje pomysły. Zostałem przyjęty. Przez jakiś czas prowadziłem rubrykę, w której publikowaliśmy przedruki starych gazet sprzed stu lat. Wiedziałem jednak, że chcę zajmować się reportażem, czytałem zbiory tekstów reporterów, które wydawała „Gazeta Wyborcza”. Moje oświadczenie w redakcji nie zostało jednak przyjęte z entuzjazmem.

Dlaczego?
Bo reporter to dla redakcji problem. Dziennikarz newsowy musi napisać trzy teksty dziennie, ma dyżury od 7 do 19. Kiedy ktoś nagle oznajmia, że nie odda tekstów nie tylko dzisiaj, ale i przez najbliższe dwa tygodnie, bo pisze reportaż, wywołuje to w redakcji konsternację.

Ale ty piszesz szybko.
Jak trzeba, napiszę reportaż w tydzień. Ale jeśli nie mam nad sobą bata redaktorskiego, piszę bardzo powoli. Język jest dla mnie bardzo ważny, dlatego nagrywam swoich bohaterów. Później muszę to wszystko spisać, a to jest usypiające.

Spisywanie nagrań to ogromna męczarnia, ale dzięki temu twoje teksty mają w sobie krew.
Język jest dla mnie podstawą. Nie mam wyobraźni, nie umiem rejestrować w pamięci szczegółów i nie potrafię w plastyczny sposób opisać otoczenia bohatera. Wojtek Tochman robi to całkiem nieźle. Ja nie umiem. Ale potrafię, a przynajmniej mam nadzieję, że tak jest, wydobywać ciekawe historie z ludzi.

A co musi się wydarzyć, żebyś rzucił newsy i pojechał w teren na materiał?
Temat musi mnie poruszyć. Nieważne, czego dotyczy, ale musi budzić jakieś uczucia. Jak temat jest obojętny, to robi się go szybko, tak, żeby było parę złotych z wierszówki.

A co cię poruszyło w tekście o dziewicy konsekrowanej?
To, co poruszyło całą Polskę. W Archikatedrze Lubelskiej w Lublinie udzielono ślubu, w którym oblubieniec był niewidzialny. Przed ołtarzem stała panna młoda, arcybiskup udzielił ślubu i połączył oboje węzłem małżeńskim. Później przyszła rodzina panny młodej i wręczyła jej wieżę hi-fi jako prezent. To sytuacja, która nikogo nie pozostawia obojętnym.

Czy twoja bohaterka czytała później ten reportaż?
Czytała i miałem z tym problem. Ja mniej więcej wiedziałem, jak ludzie odbiorą ten tekst. Ona chyba nie. Materiał znalazł się na stronie głównej portalu Gazeta.pl, który ma kilka milionów odsłon. Na forum pojawiło się 1,5 tysiąca komentarzy. Większość z nich poddawała w wątpliwość jej stan psychiczny. Bohaterka dostała później wiele maili w stylu: „Ja ci dziewczyno, pokażę miłość”. Instytucja dziewicy konsekrowanej ma długą tradycję w Kościele Katolickim. Ona pochodziła ze środowiska katolickiego i jej wybór był dla niej naturalną kontynuacją obranej drogi życiowej. A dla bardzo wielu Polaków było to skrajne dziwactwo. Miałem wrażenie, że rzuciłem ją na żer tym tekstem. Gdybym teraz go pisał, byłby krótszy o połowę, wyrzuciłbym z niego wiele rzeczy. Ale spotkaliśmy się po publikacji, poszliśmy na kawę, było sympatycznie.

Paweł Piotr Reszka, Diabeł i tabliczka czekolady

Fot. Łukasz Stańczyk

Masz problemy z bohaterami?
Tak. Reportaż jest rodzajem umowy pomiędzy reporterem a bohaterem. Czasem też jest tak, że bohater liczy, że coś zyska dzięki publikacji materiału. Tak było w przypadku tekstu o Jolancie K., która zamordowała pięcioro swoich dzieci. To historia, w której nic się dobrze nie kończy. Nie ma happy endu. Bohaterka liczyła, że kiedy jej żyjące dzieci (czworo) przeczytają ten reportaż, spojrzą na nią łaskawiej. Opowiedziała mi więc, jak przez 20 lat małżeństwa mąż codziennie jej wmawiał, że jest niczym. Bił ją, regularnie gwałcił, uprzedzając, że nie chce mieć więcej dzieci. Jolanta K. rodziła je po kryjomu, a ich ciała ukrywała w beczce. Za swoje zbrodnie dostała wyrok 25 lat pozbawienia wolności, a mąż został uniewinniony. Bo powiedział, że nie wiedział, że ona pięć razy była w ciąży.

Mimo że Jolanta K. zdecydowała się powiedzieć całą prawdę, dzieci nie spojrzały na nią łaskawiej. Co więcej, ich kontakty osłabły. Dlaczego? Myślę, że ten reportaż mogły potraktować jako próbę oczernienia ich ojca. Miały już matkę w więzieniu, nie chciały stracić również jego.

A z drugiej strony bez wizerunku ojca w tekście ta historia byłaby niepełna.
To prawda, był on w końcu ojcem tych pięciorga zamordowanych dzieci. Ostatecznie dostał wyrok 8 lat pozbawienia wolności, za podżeganie do zabójstwa pierwszego z noworodków.

Jesteś reporterem, który głęboko wchodzi w życie bohaterów. Który ich rozumie, a dzięki temu my ich rozumiemy. Mimo że tak się dzieje, czasem mogą mieć pretensje, że nie zostali odmalowani tak, jakby tego chcieli.
Reportaż to specyficzny gatunek. Piszę do „Gazety Wyborczej”, wiem, jacy ludzie ją czytają i czego oczekują. A spotykam się z ludźmi Polski B, którzy nie czytają gazet. Nie wiedzą, że reportaż czasem może być też rodzajem tekstu metaforycznego. Kiedyś napisała do mnie pani z prośbą o interwencję w domu opieki społecznej. Przyjechałem, zebrałem materiał i napisałem reportaż. Pani była rozczarowana, myślała, że po publikacji tekstu coś się zmieni w jej otoczeniu.

Interwencja nie jest twoim celem?
Czasami jest. Pisałem reportaż o najlepszej matce na świecie. To był tekst o mieszkance byłego PGR-u pod Chełmem, pani, która samotnie wychowywała niepełnosprawną córkę. Cierpiała ona między innymi na nietrzymanie moczu. Matka dwa, czasem trzy razy dziennie nosiła córkę do łazienki, żeby ją umyć. Całe mieszkanie było przesiąknięte charakterystycznym zapachem. Użerała się też z sąsiadami. I tak przez dwadzieścia lat. Kiedy córka umarła, państwo kazało jej iść do pracy. Nie mogła jednak tego zrobić, bo nabawiła się przepukliny, nosząc dziecko. Napisałem reportaż o jej dzielności. Udało się pomóc. Dostała rentę z ZUS. Czasami reportaż więc pełni funkcję interwencyjną.

W zbiorze Diabeł i tabliczka czekolady pomiędzy głównymi tekstami znajdują się miniaturki, w których ludzie opowiadają ci, czym jest szczęście.
Złożyłem swój wybór tekstów i usłyszałem od wydawcy, że one się nie kleją. Wywołało to we mnie niezadowolenie, bo zbiory innych reporterów się kleją, a moje nagle nie. I wtedy Mariusz wymyślił, żebym napisał o szczęściu. To był dramat. Myślałem, że to jest meganudziarstwo. Udało mi się dopiero napisać o szczęściu, kiedy przestałem zadawać ludziom pytanie, co to znaczy być szczęśliwym. Zaczęli mi opowiadać o swoim życiu i przy okazji wyszło to szczęście. Często zresztą przez nieszczęście.