Wreszcie nadeszła TA sobota. Planów miałam co niemiara, bo przecież czekałam na ten dzień 21 dni, jakby nie patrzeć trzy tygodnie, więc nawet zaspana i zmęczona wymyślić wiele rzeczy zdążyłam. A właściwie nie, plany trzy były: luksusowy sen, luksusowe śniadanie, filiżanka, koc i książka. Trzy, bo książka, koc i filiżanka miały złożyć się na luksus czytania. Z błogiego lenistwa nie wyszło nic, bo po tygodniu właściwie rzecz biorąc, nieobecności, dom głośno krzyczał, domagając się uwagi i opieki.
Gdyby to był cichy głosik zapewne bym go zlekceważyła, w łóżku zakopała i lekturze oddała, jednak wrzask był ogłuszający, a jazgotu przecież zlekce sobie ważyć nie mogłam. Wyszło więc tak, że dopiero przed wieczorem z ulubioną filiżanką zasiadłam i artykuł o 53 wojnach Jagielskich przeczytałam.
Ja nie wiem, co z tym Jagielskim jest nie tak, ale do tej pory jego teksty wywoływały we mnie mieszane uczucia. Zwykle zaczynałam lekturę z wypiekami na twarzy, wciągałam się w historię, żeby za chwilę się wściec i pomyśleć sobie, że w ogóle nie powinnam tego czytać, bo żaden to reportaż, a z literaturą faktu to ma tyle wspólnego, co zima z Afryką, skądinąd opisywaną przez pana J. przecież. Nie wiem, co to jest, ale wychodzi z tego swoiste fiction non-fiction, twór dziwaczny, ale w swej osobliwości ciekawość jednak budzący.
Tak czy siak, “Duży Format” dziś rozłożyłam i wywiad przeczytałam, bo przecież książka małżonki znajduje się na mojej liście zakupów od ładnych kilku tygodni. A wywiad był i z Grażyną, i z Wojciechem, więc tym bardziej przeczytać go chciałam. Zrobiłam to i przez chwilę zastanawiałam się o co tu chodzi. Obraz, jaki się wyłania z tego artykułu, zdołował mnie niesamowicie.
Historia jest na pozór typowa: studentka dziennikarstwa spotyka się ze studentem nauk politycznych. Zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, nie zdając sobie sprawy, jak mocno splotą się ich losy. Ona ma w sobie ikrę, na miejscu usiedzieć nie może, do Indii wyjechała i po powrocie kolejne podróże planować zaczęła. On chciałby pojechać do Afryki, ale poza chceniem niewiele się u niego dzieje. Ona mu pokazuje, że chcieć to móc. Wyjeżdżają, wiodą życie koczowników, szczęściem się zachłystując.
Wracają. Ona zachodzi w ciążę. On zaczyna pracę w redakcji. Ona rodzi dziecko i siedzi w domu. On zostaje korespondentem wojennym. Ona zachodzi w drugą ciążę. On podróżuje, realizując jej marzenia. Ona siedzi w domu. On wyjeżdża na kolejne wojny. Ona siedzi w domu. On wraca, opowiadając jej dokładnie, co widział na froncie. Ona tłumi w sobie lęk. On pisze reportaż, za który dostaje nagrody. Ona siedzi w domu. On odnosi sukces. Ona nienawidzi telefonów i wyobraża sobie chwilę, w której dowie się, że on zginął.
I tak przez ponad 20 lat.
Nie wiem, co tutaj jest gorsze. Czy to, że reporter, u którego spostrzegawczość powinna być podstawową cechą, w zachowaniu własnej żony nie dostrzegł niczego niepokojącego? Czy to, że pasja wyssała z niego empatię, czyniąc go egoistą, skazującym najbliższą osobę na takie cierpienie? Po powrocie z każdego wyjazdu drobiazgowo relacjonował jej wszystko, czego doświadczył, ponieważ w ten sposób… uporządkowywał sobie materiał w głowie. Myślał też, że dzięki temu ją uspokoi, pokaże, że rzeczywistość różni się od filmów o korespondentach wojennych. Opowiadając jej, odrzucał to, co nieciekawe, co w książce przydać mu się nie może, wyłuskiwał najlepsze kawałki, bacznie obserwując jej reakcje. Karmił jej lęki. Ona to chłonęła, a obawy rosły i rosły, chorobliwie się rozprzestrzeniając.
Kiedy już wszystko sobie poukładał, zamykał się i pisał, izolując się od rodziny i spokoju świętego żądając. Później okazywało się, że praca przynosiła efekty: nagrody odbierał, sławny się stawał, do szyku najlepszych reporterów/pisarzy dołączył. Cieszyli się razem, jednak ona, widząc, że on w domu do miejsca, w którym trzymali plecaki i kurtki zagląda, kamieniała. Jak sama twierdzi, przełączała się na stan czuwania, wyglądając słów, które poinformują ją, że znowu wyjeżdża.
Co ciekawe jednak, w historii tej jest mnóstwo uczucia. I jej do niego, co oczywiste, i jego do niej, czego może po takiej relacji na pierwszy rzut oka nie widać. Na każdej wojnie, każdym wyjeździe, myślał o żonie i synach. W momentach kryzysowych zastanawiał się, co on tam, do diabła, robi. W końcu powiedział dość, dzięki Bogu, chciałoby się rzec, nareszcie. Nie wiem, czy miłość to uskrzydlająca, raczej słodko-gorzka, a momentami wręcz destrukcyjna. Jego sukces teoretycznie był jej sukcesem, w życiu im się powiodło, ale całą cenę zapłaciła ona. On wyjeżdżał na front, a to ona wylądowała w klinice stresu bojowego. On widział śmierć tylu ludzi, a to do niej przychodziły te obrazy we śnie. To ona nie mogła sobie z tym poradzić. Ona ogoliła głowę. Ona czekała na moment, w którym wreszcie dowie się, że on zginął, bo dłużej czekać nie mogła. A jego chyba przed paranoją i lękiem ratowała pasja, amok, w którym pracował, jednocześnie stał się jego tarczą ochronną. Nietypowe to, większość reporterów przecież płaci za swoją pracę olbrzymią cenę, nie może sobie poradzić z codziennością, bo staje się ona dla nich nienaturalna. Wielu zresztą nie ma rodzin, bo zawód ten wymusza samotność.
Wywiad mnie przygwoździł, zagnieżdżając się w mojej świadomości i pewnie jeszcze przed snem będę sobie analizowała kolejne zdania. Kołacze mi po głowie myśl, czy pasja, za którą bliscy płacą taką cenę, jeszcze jest pasją? Czy może uczynić człowieka spełnionym? Po książkę chcę jednak sięgnąć bardziej niż wcześniej, bo ta słodko-gorzka historia zbyt wiele pytań postawiła w mojej głowie. Poza tym już zdążyłam się po kobiecemu zempatyzować z autorką.