Dlaczego zawsze czytam kilka książek jednocześnie?

W ostatnich dniach zastanawiać się zaczęłam, czy w porządku w głowie mam wszystko, że bez czterech książek jednocześnie równowagi złapać nie mogę.

Książka

Nigdy nie potrafiłam zasiąść przy stole, książki na pierwszej stronie otworzyć i jak kulturalny człowiek historię zacząć poznawać. Obiecywałam sobie wiele razy, że wyrobię ten nawyk, wykuję go na blachę jak odmianę czasowników francuskich, i zasiadałam, książkę przed oczami kładłam, filiżankę po jej prawej stronie stawiając, i zaczynałam czytać.

Po chwili coś mnie zaczynało niepokoić, w głowie niepożądane w tej chwili myśli się kiełbasiły, i w przestrzeń się zagapiałam, zastanawiając się, czy okna już muszę umyć, czy wytrzymają do perfekcyjnego szału, jaki od czasu do czasu znienacka mnie nachodzi, wchodząc przemocą do mojej głowy i jak samum na pustyni wiejący, burzę w niej wywołując. Kotłując się po takich dziwnych terenach, nijak do lektury zmusić się nie mogłam i z postanowień nici zostawały.

Musiałam więc na łóżku się rozłożyć, na dywanie wyciągnąć albo w wannie zanurzyć, książkę w ręku trzymając. I niepokój niwelując, w opowieść się zagłębiałam, przez chwilę dzielnie w chronologicznej lekturze trwając. Ale długo tak wytrzymać się nie da, no bo jak znieść napięcie, czy coś się wydarzyło czy nie, jakie skutki przyniosło i w którą stronę ta historia w ogóle potoczyć się chce? Wytrzymać nie mogłam, ostatnią stronę otwierałam i dopiero zakończenie poznawszy, w spokoju książkę mogłam przeczytać.

I niech ktoś powie, że czytanie nie jest wyczerpujące i że emocji nie dostarcza, jak tu tyle się trzeba natrudzić, żeby w komfortowych warunkach jedną lekturę przetrwać. Tak też już mam, że nie tylko od końca i od podłogi czytać zaczynam, ale że też jedna pozycja nudzi mnie niezmiernie. Dlatego przeważnie cztery lektury równolegle poznaję, a przyczyny takiego stanu rzeczy są oczywiste i od mojego nastroju oraz sytuacji zależą.

Na stoliku nocnym leżą dwa tomy – sięgam po nie wieczorami na zmianę, w zależności od tego, czy dopada mnie melancholia i o XIX-wiecznej kanadyjskiej/angielskiej prowincji chcę poczytać (nie uleczę się z tego nigdy) czy znów się stresuję, że tak mało wiem o świecie i przyczyny konfliktu indyjskiego-pakistańskiego poznać muszę natychmiast, w środku nocy, żeby zasnąć w spokoju i szacunek do samej siebie odzyskać. Tak więc w domu przeważnie mam napoczęte dwie książki, jakąś powieść i literaturę faktu, i kiedy głód mnie dopada, wyjadam z nich kolejne strony.

Czym innym jest lektura w metrze. W torebce zawsze mam tzw. Książkę Priorytetową, taką, która mnie pochłania w pierwszej kolejności i od której przeważnie oderwać się nie mogę. Zwykle to są reportaże, zwykle później recenzuję je na blogu. A czytam je w metrze, bo tam najłatwiej wygospodarować dla nich czas – w ciągu dnia rzadko kiedy zdarza mi się luksus siedzenia i nicnierobienia. Tak więc trzecią książką jest ta, która mnie pochłania i kosztuje tak wiele, że wieczorem już nie mogę po nią sięgnąć, bo jestem wyzuta z emocji.

A czwarta na półce z książkami nieznacznie się wychyla przed szereg, sugerując, że to na niej uwaga powinna zostać skupiona. Biorę ją do ręki, gdy chcę odpocząć albo nie mam ochoty na pozostałe tytuły, przeważnie czytam ją w weekend, często też po nią sięgam, gdy wyjeżdzam. Tutaj może to być rozmaita książka – zwykle jednak proza (obiecuję sobie solennie, że będę jej więcej czytać i że przewertuję całą klasykę, bo moje braki mnie przerażają).

Lubię czytać w ten sposób, naprzemian zmieniając tytuły, bo dzięki temu nigdy się nie nudzę daną książką i ciągle nowych wrażeń sobie dostarczam. Planuję dorzucić do tej grupki jeszcze jedną, obcojęzyczną, która będzie wymagała stałej codziennej uwagi. Jestem pełna nadziei, że mój zapał do niej wygaśnie 😉