„Nie oświadczam się” Wiesława Łuki: oni wiedzą. Ale nie powiedzą

nie_oswiadczam_sie

Przeczytałam książkę Wiesława Łuki i jestem przerażona. Do tej pory trudno mi uwierzyć, że w cywilizowanym kraju można zamordować trzy osoby i pozostać bezkarnym. Wystarczy kupić milczenie świadków, choćby ich było trzydziestu. Na wszelki wypadek różaniec wyjąć, zbiorową przysięgę złożyć, umowę krwią podpisać. I pozwolić, by strach i zabobony decydowały o ludzkim życiu.

nie_oswiadczam_sie

Nie oświadczam się to nienowa książka. Po raz pierwszy ukazała się 35 lat temu, w roku stanu wojennego, już wtedy wywołując w czytelnikach emocje. Przyznam szczerze, że gdyby Dowody na Istnienie nie odkopały tego autora z kurzu i nie wydały go ponownie, pewnie nigdy bym po tę książkę nie sięgnęła. A szkoda, bo straciłabym kawał dobrej i wstrząsającej literatury.

[h2]„Ludzie wypite klękali, jakie to było obezwładnienie ze strachu”[/h2]

Lekki mróz, prószy śnieg, odświętnie ubrani ludzie tłumnie zebrali się w kościele. Jest noc wigilijna 1976 roku. Czas pokoju, pojednania, ciepła i bliskości.

Nie wszyscy jednak poszli posłuchać, co ksiądz chce przekazać wiernym. Niektórzy znaleźli sobie inną rozrywkę: umościli się wygodnie w niebieskim sanie, pośmiali, wódki skosztowali w plastikowych kubkach.

Nagle padło hasło, by wywołać z kościoła młode małżeństwo Krysię i Stanisława Łukaszków i Miecia Kalitowego, młodszego brata Krysi. Chcieli im powiedzieć, że oskarżać ludzi o kradzież wędliny na weselu to grzech. Do rozumu przemówić, żeby nie oczerniali innych, gdy dowodów nie mają. Szacunku do starszych nauczyć.

I tak ich uczyli, że gdy w drodze do meliny po wódkę, co to im się skończyła, kucającą w rowie Krysię zobaczyli, skierowali na nią sana.

Potrącili jej męża i brata.

Krzyki kobiety prętem żelaza chcieli uciszyć.

Gdy zaczęła uciekać, pobiegli za nią w pole.

Dobili.

Rozebrali, by gwałt upozorować.

Zobaczyli, że 14-letni Miecio jeszcze dycha, więc rozjechali mu głowę fiatem.

Całemu zdarzeniu przyglądały się 32 osoby. Jeden ze sprawców rozkazał różaniec wyjąć, zbiorową przysięgę złożyć, umowę krwią podpisać. A ludzie wypite klękali i przysięgę składali. I milczeli, choć „uczucie w sobie mieli takie smutne”.

[h2]”Ogółem byłem przelęknięty”[/h2]

Jak to możliwe, że w połowie lat 70., w środku Europy, na oczach 30 osób popełnia się zbrodnię za kradzież weselnej wędliny i nikt nie reaguje? Dlaczego jeden człowiek jest w stanie zastraszyć całą wieś? Jakim cudem przy takiej liczbie świadków śledztwo może trwać półtora roku? Dlaczego władze pozwoliły na to, by mataczyli oni i fałszowali zeznania?

[h2]”W głowie nie mam popsute, bo tam jest porządek”[/h2]

Ale to nie jest zwykła książka o procesie, choćby najbardziej niewiarygodnym w historii polskiej kryminalistyki. To niesłychane studium zła, najmocniejsze, jakie zdarzyło mi się do tej pory przeczytać. To książka wymierzona przeciwko społeczeństwu wiejskiemu: zobojętniałemu, zacofanemu, kierującemu się zabobonami, pozbawionemu krztyny moralności.

Społeczeństwu zezwierzęconemu, dla którego pętko kiełbasy jest ważniejsze od życia ludzkiego. Które potrafi powiedzieć, że zareagowałaby, gdyby w rowie leżała krowa. Ale że to była kobieta, „to co innego”. Które mówi, że nie będzie zeznawać i pomagać w wykryciu sprawcy, bo „bandyt we wsi nam niepotrzebny”.

Wstrząsające.

I choć trudno w tym miejscu wystawiać oceny, daję Łuce 6/6. I polecam z całych sił.