Nazywana Czechowem w spódnicy, dziś uhonorowana Literacką Nagrodą Nobla. Munro oficjalnie dołącza do grona wybitnych, a u mnie – do ulubionych.
Zaczęłam przygotowywać ten post kilka dni temu i miałam go dodać wcześniej, ale plany te zniweczyła lektura „Eli, Eli” Wojciecha Tochmana. Tak mnie zirytowała ta książka, tak zaczęłam nad nią marudzić i jęczeć, że odłożyłam inne sprawy na bok, aby czym prędzej skończyć i dać upust emocjom.
Munro jednak została dziś uhonorowana Literacką Nagrodą Nobla, z czego cieszę się niesamowicie! Kibicowałam tej autorce szczerze, ale w zwycięstwo nie bardzo wierzyłam. Wszyscy trąbili o Murakamim (co mnie wprawiło w konsternację), a dziś proszę – taka niespodzianka 🙂 Sądzę, że Nobel zasłużony, zresztą gdyby go dziś nie przyznali, to już by nie było okazji, bo pisarka zapowiedziała, że odchodzi na literacką emeryturę. Tak czy siak, zamierzam dziś się nim cieszyć, a co! I z tego powodu opowiem o książce, którą ostatnio przeczytałam.
Dokładnie tak jak sobie ostatnio obiecałam, wymęczona i zniechęcona ostatnimi lekturami (a zwłaszcza Birmą, która mnie w stan apatii wprowadziła), postanowiłam zmienić repertuar i sięgnąć po coś lżejszego (zanim od tego postanowienia nie odeszłam i Filipin Tochmana nie wzięłam do ręki). Mój wybór padł na Alice Munro i jej „Przyjaciółkę z młodości”, nagrodzoną prestiżową Trillium Book Award, a teraz, jak już wiadomo, również Noblem.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam i wygodnie na kanapie się moszcząc, zagłębiłam się w opowiadania Kanadyjki. I natychmiast przepadłam. Ogarnęło mnie przyjemne uczucie, które kilkanaście lat temu towarzyszyło mi zawsze, kiedy w rodzinnym domu spędzałam wieczory nad książkami Lucy Maud Montgomery. Porównywanie tych dwóch pisarek nie ma sensu, zresztą, jeśli już ktoś chce się bawić w takie porównania, to zestawia Munro raczej z Flannery O’Connor, niż z powieściopisarką dla młodzieży, ale jednak dla mnie między tymi pisarkami istnieją zasadnicze podobieństwa. Obie opowiadają o codziennym życiu na kanadyjskiej prowincji, o zwykłych ludziach i ich zwykłych problemach, o małomiasteczkowych skandalach, miłostkach, kryzysach, o chorobach i cierpieniu. Przedstawiane przez nie historie są uniwersalne i tak jak po stu latach od momentu wydania pierwszej książki Montgomery, wciąż należy ona do najchętniej czytanych pisarek, tak wszyscy są przekonani, że za kolejnych sto lat Munro również nie zostanie zapomniana. I ja też tak uważam.
Opowiadania w „Przyjaciółce z młodości” krążą wokół kobiet: niepozornych, nieporadnych, młodych, dojrzałych – wszystkich doświadczonych przez los. I tak poznajemy Florę, właścicielkę farmy, należącą do radykalnego odłamu prezbiterian. Mieszka ona na farmie z młodszą siostrą, niezbyt zrównoważoną, ojcem i swoim przyszłym mężem. Młodzi mają wkrótce się pobrać, ale ze względu na śmierć ojca, ślub zostaje odłożony w czasie. Jak się okazuje, nie na długo. Wkrótce uroczystość się odbywa, tyle że Flora nie jest panną młodą. Jej ukochany żeni się, ale z jej młodszą siostrą. Klasyczna wpadka. Dobroduszna Flora nie wypowiada ani słowa skargi, nie ma w niej odrobiny złości, posłusznie oddaje im lepszą połowę domu i pomaga w opiece nad Ellie. Bo ta wkrótce zaczyna chorować. Co się później dzieje, nie zdradzę, jednak historia toczy się w sposób, którego czytelnik nie jest w stanie przewidzieć. I choć fabuła brzmi banalnie, a nawet kiczowato, ze względu na sposób narracji opowieść zamienia się w literaturę najwyższych lotów. Każde zdanie jest tu niezbędne, każde wyważone i przemyślane. Kolejne historie otwierają się przed nami jak rosyjskie matrioszki – koleje losu Flory poznajemy z perspektywy córki nauczycielki, która kiedyś wynajmowała pokój w surowym skrzydle domu, należącym do Flory. Pod jedną warstwą opowieści kryje się następna. Czy Flora jest cierpiętnicą, poświęcającą się dla rodziny? A może ma szatańskie usposobienie, a jej zachowanie jest przykrywką? Czytelnik nie dostaje ostatecznej odpowiedzi, opowiadanie kończy się w najciekawszym momencie.
W kolejnym opowiadaniu poznajemy nastoletnią Marie, zajmującą się prowadzeniem sklepu rodziców i przeznaczającą utargi na usługi seksualne miejscowych chłopców oraz Brendę, małżonkę Corneliusa, górnika, który o mały włos nie został zmiażdżony w kopalni, uwikłaną w romans z Neilem. Historie tych dwóch, tak różnych od siebie kobiet, splatają się ze sobą, a spoiwem jest Neil, który również korzystał z usług nastolatki. Takich opowiadań w „Przyjaciółce z młodości” jest kilka, a wszystkie mistrzowsko poprowadzone, znakomicie zrealizowane, będące wnikliwą analizą rzeczywistości. Nie bez powodu Munro nazywana jest Czechowem w spódnicy.
Skrupulatne i czasem zaskakujące obserwacje autorki są idealną lekturą na jesienny wieczór. Forma zbioru opowiadań nie wymusza chronologicznej lektury – możemy czytać tę książkę nawet od środka albo od końca, czyli tak jak lubię. Odpocząć, zrelaksować się, przenosząc do obcego kraju, a jednocześnie zastanowić chwilę nad tym, co nas spotyka w życiu. Nie podobało mi się jedynie to, że tekst kończył się, kiedy zdążyłam zżyć się i utożsamić z bohaterką. No ale cóż, taki gatunek.
Lubię kanadyjską literaturę, muszę kiedyś znaleźć czas, żeby poznać innych pisarzy (taaaaak, wiem, obiecuję sobie takie rzeczy co drugi dzień ;-)). Munro polecam i czekam na kolejne utwory – Wydawnictwo Literackie dopiero od niedawno wydaje jej książki, więc mimo literackiej emerytury pisarki, czeka nas jeszcze sporo przyjemności!
Moja ocena 5,5/6.