„Miedzianka” Filipa Springera. Miasto duchów na Śląsku

Miedzianka
Zdjęcie zrobione ok. 1940 roku

Wracam. Przerwa była długa, zbyt długa, to oczywiste. Latem przeczytałam sporo książek, ale nie było czasu/motywacji/chęci, żeby siedzieć przed komputerem dłużej niż trzeba. Teraz jest inaczej, teraz ziąb wpycha mnie pod ciepły koc, wkłada parujący kubek w jedną dłoń, a klawiaturę w drugą i mówi: Nie marudź – pisz.

No więc piszę.

„Miedzianka” to dziwna książka, jedna z tych, które nigdy nie będą ulubionymi i których lektura wymaga wysiłku. Nie było mi łatwo przebrnąć przez tę historię – być może dlatego, że dzieje Śląska nie leżą w kręgu moich zainteresowań, a być może dlatego, że ponad połowę tekstu zajmuje monotonna siedmiowiekowa historia jednego, małego miasteczka, ukrytego w górach. Nudne, ale…

Miedzianka

Zdjęcie zrobione ok. 1940 roku

Kto się kiedy sprowadził do Kupferbergu, kiedy zbudowano pałac, a kiedy kościoły, kiedy zaczęto wydobywać z góry surowce, jak funkcjonował browar, a jak działały miejskie wodociągi – to nie są tematy, o których się czyta z wypiekami na twarzy. Ta część książki mocno mnie znudziła, do tego stopnia, że musiałam się zmuszać, żeby czytać dalej. Nie żałuję jednak podjętego wysiłku, bo mniej więcej od setnej strony lektura zaczyna zaciekawiać – od momentu, w którym w 1945 roku mieszkańcy Kupferbergu dowiadują się, że miasteczko od dziś będzie nazywać się Miedzianą Górą, a ich domy, sady, pola i ogrody zajmą przesiedlani Polacy. Mieszkańcy Kupferbergu, Hirschbergu (Jeleniej Góry) i innych miejscowości mają udać się na Zachód, do swoich. Od dziś tu będzie Polska i basta!

I tu się zaczynają emocje. Springer przypomina tę część naszej historii, której na co dzień nie poświęcamy zbyt wiele uwagi. Po wojnie zmieniło się nasze terytorium – tyle wiemy. Jednak jakim kosztem, w jak bardzo nienaturalny sposób, tego już nie chcemy wiedzieć. Bo to nudne i nieciekawe, jak sama wyżej napisałam.

Nie wyobrażam sobie, żeby dziś miał do mnie ktoś przyjść i powiedzieć, że mam opuścić Warszawę, bo od teraz to będzie Ukraina. Żeby moje mieszkanie zajęli obcy ludzie, a mnie (do momentu przesiedlenia) kazali mieszkać w piwnicy. Do takich tematów reportaż jest idealny – nie wstrząsnęłyby mną statystyki, mówiące o tym, ilu ludzi opuściło śląskie miasteczka; ale historie konkretnych rodzin już tak. I właśnie to robi Springer, zmuszając czytelnika do współodczuwania, empatii wobec bohaterów.

Ale „Miedzianka” to nie tylko historia opustoszałego miasta, to także opowieść (kolejna!) o sowieckiej arogancji i chciwości. W miasteczku funkcjonowała kopalnia uranu, co nie było żadną tajemnicą, choć władze bardzo chciały, aby było inaczej. Zginęło w niej wielu górników, a jeszcze więcej osób zachorowało od radioaktywnych substancji. Rosjanie chcieli szybko wydobywać surowiec i wywozić go po kryjomu do ZSRR. Tunele były drążone w pośpiechu, bez podstawowych zabepieczeń; jeśli wykrywano uran pod miasteczkiem, wydobywano go, nie zastanawiając się nad tym, że na powierzchni stoją w tym miejscu budynki mieszkalne, które zwyczajnie mogą sie zawalić. Na efekty nie trzeba było długo czekać – wkrótce ziemia zaczęła się zapadać, a miasteczko znikać. Naturalnie, nasuwa się tutaj skojarzenie z „Może (morze) wróci” Bartka Sabeli, w której historia była podobna (pośpiech, chciwość, absurd, brak logiki, arogancja i tak można wymieniać…).

Więcej fabuły nie zdradzę, książkę polecam Ślązakom i ludziom zainteresowanym historią. Mogę jeszcze dodać, że pozycja mogłaby zyskać, gdyby miała więcej zdjęć.

Moja ocena 3/6.