Gdy wbiegam do kawiarenki na warszawskim Powiślu, już na mnie czeka. Widzę wesołe, sympatyczne oczy i już wiem, że to będzie przyjemne i ciekawe spotkanie. Pospiesznie się rozbieram, zamawiam herbatę z pomarańczą i zanurzam w opowieści teoretycznie tak mi dalekiej, a w rzeczywistości dziwnie bliskiej. O książce Zaduch, napisanej dzięki stypendium Fundacji Herodot, rozmawiam z Martą Szarejko.
Katarzyna Stańczyk: Zaduch to zbiór reportaży o trzydziestolatkach z prowincji, którzy próbują sobie poukładać życie w wielkim mieście. I wychodzi im to lepiej albo gorzej, ale nie mogą pozbyć się tej swojej prowincjonalności. To książka o kompleksach czy o wyobcowaniu?
Marta Szarejko: Skłaniam się ku kompleksom i unikam tak radykalnych słów, jak wykorzenienie czy wyobcowanie. W książce starałam się pokazać subtelny stan ducha tych osób, które żyją w zawieszeniu: nie mają w sobie tylko nienawiści do wsi, ani wyłącznie miłości do miasta. Ich dramat polega na tym, że nigdzie nie czują się u siebie. Być może dopiero ich dzieci poczują się w mieście jak w domu.
Dlaczego wybrałaś taki temat? Jest on przeżarty, sama przyznasz, że już przebrzmiał.
To prawda, dyskusja na temat słoików toczyła się w mediach trzy lata temu. Przyglądałam się jej, chodziłam na różne spotkania i tym, co zapamiętałam z tamtego okresu, była skrajność poglądów. Brakowało mi niuansów. Chwilę później dostałam stypendium Fundacji Herodot. Jako abstrakcyjna bohaterka swojej własnej książki czułam wtedy że to jest temat, który interesuje mnie najbardziej. Szybko jednak odkryłam, że to pułapka dla reportera. Znacznie lepszą sytuacją dla dziennikarza jest całkowita nieznajomość tematu. Padają wtedy inne pytania, inaczej się prowadzi czytelnika. Do tej pory tak uważam.
Filip Springer mówił, że napisał 13 pięter, żeby się dowiedzieć, dlaczego w Polsce tak kiepsko wygląda sytuacja mieszkaniowa.
Moi bohaterowie kupują mieszkania, o których on pisze, albo są z tych mieszkań wyrzucani. Filip napisał o potrzebie i niemożności posiadania domu w dużym mieście, ja opisuję różne kompleksy przyjezdnych: savoir-vivre, braki w edukacji, wstyd za rodziców.
Mówisz, że jesteś bohaterką swojej książki. Pochodzisz z małej miejscowości?
Miejscowość, z której pochodzę, nazywa się Bezledy. Leży tuż przy granicy z obwodem kaliningradzkim, kojarzy się wyłącznie z przemytem. Wygląda jak zupełnie opuszczone miejsce.
Przyjechałaś do Warszawy na studia i zmierzyłaś się z kompleksami, które opisujesz w książce?
Właśnie nie. Po przyjeździe do miasta miałam straszny głód kultury, rzuciłam się na te wszystkie rozrywki, których mi brakowało: kina, teatry, książki. Pochodzę z rodziny, w której nikt nigdy nie czytał książek. Najbliższy teatr był oddalony prawie o sto kilometrów. Warszawa wydała mi się więc tłusta i pasjonująca.
Na początku w ogóle nie miałam kompleksów. Przez długi czas moje myśli szły w kierunku dumy. Cieszyłam się, że mogę być w gronie osób, które pochodzą z inteligenckich domów, mają wykształconych rodziców. Później zaczęłam zauważać między nami małe różnice. Dziś w każdej opisanej w Zaduchu historii jestem w stanie znaleźć przynajmniej jedno zdanie, z którym się utożsamiam.
Bohaterowie twoich reportaży są wykształceni, znają języki, mają dobrą pracę i stabilną sytuację finansową. Z punktu widzenia ich rodziców odnieśli sukces, ponieważ mają wszystko, o czym ci mogli tylko marzyć. A po lekturze tej książki okazuje się, że nie mają nic. Niczym nie potrafią się zadowolić, ciągle chcą więcej i więcej, licząc, że w końcu odnajdą szczęście. To strasznie smutna i gorzka diagnoza. Zwłaszcza że pada z młodych ust.
Rządzą nimi aspiracje – jeden z bohaterów mówi wprost, że chce wejść do klasy średniej i mieć wszystkie jej atrybuty. Zarówno te podstawowe: mieszkanie, samochód, etat, i te bardziej abstrakcyjne: nie chce jeść ziemniaków.
To książka o rozwarstwieniu społecznym.
Ostatnio brałam udział w dyskusji poświęconej książce Czy są w Polsce klasy społeczne profesora Henryka Domańskiego, zorganizowanej przez Krytykę Polityczną. Byłam wstrząśnięta lekturą tej książki. Okazało się, że Zaduch jest idealną ilustracją teorii tworzonych przez socjologów. Aspiracje i chęć wskakiwania do wyższych klas społecznych w ogóle się nie zmieniają.
Twoi rozmówcy nie mają problemu z nawiązywaniem nowych znajomości. Ale nie zwierzają się swoim miejskim kolegom, nie opowiadają o swojej rodzinie ani nie zabierają ich do rodzinnych domów. Zamykają się z powodu poczucia niższości?
Mają znajomych i przyjaciół z różnych środowisk, nie są hermetyczni. Myślę, że jak na osoby wyrwane po osiemnastu latach życia w jednym miejscu, potrafią budować bardzo głębokie relacje. A to niezabieranie znajomych do rodzinnych domów doskonale rozumiem. Do książki nie weszła historia o 32-letniej bohaterce, która skończyła bardzo dobrą szkołę ekonomiczną w Poznaniu, a teraz pracuje w Warszawie. Wybrała się kiedyś ze znajomymi w podróż po Ukrainie. W drodze powrotnej zajechali na Warmię, do jej mamy, na obiad. To była rozpadająca się popegeerowska wieś, z której większość mieszkańców już uciekła. Ci znajomi byli zszokowani. Nie mogli wyjść z podziwu, że wychodząc z takiego miejsca, osiągnęła tak wiele i tak szybko. Ona to jednak odbierała inaczej, dla niej to nie był komplement.
Układając sobie życie w mieście, twoi bohaterowie powoli zrywają więzi z rodzinnym domem. I z rodzicami. Zaczynają się rozmijać w oczekiwaniach, co rodzi ich frustracje.
Tym, co łączy tych bohaterów, jest poczucie winy. Bardzo szybko tracą język z rodziną, nie potrafią się z nią porozumieć. I zdają sobie sprawę, że jest to proces nieodwracalny. Jedna z bohaterek mówi, że innych słów używa w Warszawie, a innych w domu, inne żarty opowiada tam, a inne tutaj. Gdzie jest bardziej u siebie?
Bohaterów swoich reportaży szukałaś m.in. przez Facebooka. Jak Ci się udało namówić ich do tak intymnych zwierzeń?
Nie mam poczucia, że one są szalenie intymne. Według mnie są uniwersalne, każdy przyjezdny się z nimi utożsami. Myślisz, że są intymne?
Opis ich relacji z rodzicami jest bardzo intymny.
Jeżeli masz takie poczucie, to ja mogę się tylko cieszyć. Może dlatego opowiedzieli mi o sobie tak wiele, że mieliśmy zupełnie czysty układ. Zmieniłam ich dane i szczegóły z życia, które pozwalałaby na identyfikację. Dzięki temu czuli się bezpiecznie. Teraz wszyscy przychodzą na spotkania autorskie. Część z nich zaczęła o tym rozmawiać ze znajomymi. Przestali się ukrywać.
Mieli potrzebę, żeby o tym komuś opowiedzieć?
Często podkreślali, że jeszcze nigdy z nikim o tym nie rozmawiali. To było dla mnie wstrząsające. Jak można się z kimś przyjaźnić kilka lat i nie opowiadać mu o swojej rodzinie? Miałam też wrażenie, że opowiadając mi o tym, chcieli się o sobie czegoś dowiedzieć. Przeczuwali pewne rzeczy, ale nie potrafili ich nazwać.
Rozmawiali z tobą, żeby poukładać się od środka?
Trochę tak. Myślę, że zobaczyli pewne rzeczy z innej perspektywy. I ich bliscy też, bo wiem, że rozmawiali z nimi o tej książce.
Twoi bohaterowie są jednowymiarowi. To był celowy zabieg?
Interesowały mnie myśli tych ludzi. Siłą rzeczy więc lgnęłam do osób wykształconych, które są świadome tych niuansów i potrafią o nich opowiedzieć. Chodziło też o aspiracje, o motyw madame Bovary: „nie chcę być sobą, zawsze chcę być kimś innym”. Próbą stworzenia innego wymiaru były dwie postaci: zawodnik MMA i wykształcona dziewczyna, która przez całe życie pracowała jako kelnerka. Ale najbardziej interesowały mnie osoby, które chcą tu zostać, nie wyobrażają już sobie powrotu do rodzinnego domu.
W twojej książce miasto jawi się jako moloch, w którym ludzie nie mają czasu na nawiązanie serdecznej, bliskiej relacji. Żyją obok siebie, trzymają dystans. A wieś to żywa tkanka, w której wszyscy sobie pomagają, opiekują się sobą nawzajem, odwiedzają. To taki ciepły obraz swojskiego zaścianku. Nie kierujesz się stereotypami?
To nie jest takie oczywiste. Moi bohaterowie dostrzegają te różnice. Ale gdy pojawia się tęsknota za domem czy za przyrodą, zabijają ją bardzo szybko, na przykład wieszając pranie na balkonie i wdychając jego zapach.