– W Polsce uważa się, że jeśli ktoś sobie nie radzi na rynku pracy, to znaczy, że brakuje mu przedsiębiorczości i że jest sam sobie winny. A często to nie jego wina, że firmy wykorzystują luki w prawie i zatrudniają na umowach śmieciowych, na czarno lub oferują głodowe wypłaty. Przez trzydzieści lat rozwijaliśmy się w oparciu o tanie państwo. Ale to już się kończy – mówi Marek Szymaniak, autor książki „Urobieni”.
Spotykamy się w kawiarni w centrum handlowym. Szum, chaos, ludzie gdzieś biegną, dokądś gnają. Z pracy, do pracy, na zakupy, po dziecko. Nie mają czasu. Na to, by rozejrzeć się dokoła, sprawić sobie lub bliskim przyjemność. By coś zobaczyć, miło spędzić czas. Zwyczajnie pożyć. O tym, dlaczego Polacy są tak zapracowani, rozmawiam z Markiem, autorem świetnej książki „Urobieni”.
Katarzyna Stańczyk: Jesteś społecznikiem?
Marek Szymaniak: Nie wiem, czy jestem społecznikiem, ale nie zgadzam się na to, co dzieje się dookoła. Napisałem tę książkę, bo chciałbym wywołać dyskusję. Nie będę udawał, że jest inaczej, bo w innym przypadku w ogóle bym jej nie pisał. Dla mnie sensem reportażu jest pokazywanie, że coś w społeczeństwie nie działa. Jeżeli Polacy pracują najdłużej w Unii Europejskiej, to trzeba coś z tym zrobić, a nie tylko od czasu do czasu o tym mówić. Reportaż jest takim narzędziem, które daje możliwość wywołania emocji i skłonienia ludzi do refleksji. Może ktoś, kto przeczyta tę książkę, dojdzie do wniosku, że „Urobieni” mówią także o nim? Może zobaczy, że ma w swoim otoczeniu ludzi, którzy rzeczywiście zbyt dużo pracują? Może pójdzie za tym coś więcej?
30-latek z dużego miasta pisze książkę o rynku pracy. Ale nie o freelancerach pracujących w modnych kawiarniach przy sojowym latte za 20 złotych, ani nie o pracownikach branży IT zarabiających krocie. Tylko o Polakach i Ukraińcach harujących za grosze, pracujących na umowach śmieciowych albo bez umów, nieszanowanych przez pracodawców. Chcesz zdjąć młodym ludziom klapki z oczu?
Pochodzę z Krasnegostawu na Lubelszczyźnie. Większość swojego życia spędziłem w małym mieście. Jeżdżę do domu, mam tam znajomych, rodzinę, widzę z jakimi zmagają się trudnościami. Zresztą problem z jakością pracy, niskich wynagrodzeń, braku stabilności dotyczy nie tylko małych miast, ale również Warszawy. W pewnym momencie rozejrzałem się wokół siebie i zrozumiałem, że coś jest nie tak. Że wielu ludzi ma taki czy inny problem z pracą. A co gorsza, nic z tym nie robi. Bo nie mają wyboru, bo przywykli.
Sam pracuję w mediach, dość nietypowej branży, ale ani jednego dnia w życiu nie przepracowałem na etacie. Skończyłem jedną z najlepszych uczelni w kraju, mam kilka lat doświadczenia w zawodzie. A nigdy nie miałem stałej umowy. Wielu moich znajomych też jej nie ma. A jeśli komuś się udało, to często jest to etat podzielony na umowę o pracę za najniższą krajową i na umowę o dzieło albo wypłatę pod stołem. Młode osoby często są wykorzystywane, w zamian za etat pracują za dwie czy trzy osoby.
Po przeanalizowaniu swojego najbliższego otoczenia zacząłem przyglądać się szerzej. I dostrzegłem wiele jeszcze głębszych problemów na rynku pracy, m.in. outsourcing. Ludzie zatrudniani przez zewnętrzne firmy pracują na umowach śmieciowych za pieniądze, dzięki którym nie są w stanie zaspokoić nawet swoich podstawowych potrzeb. Takich problemów w Polsce jest dużo więcej. Mam nadzieję, że czytając tę książkę, ludzie zrozumieją, że nie są z nimi sami. I że mogą coś z tym zrobić, że mają wpływ na rzeczywistość np. w czasie wyborów. Myślę, że jedną z przyczyn, dla których Polacy nie chodzą na wybory, jest to, że tak dużo pracują. Nie mają czasu, są potwornie zmęczeni. Gdyby było inaczej, to mogliby nie tylko poświęcić więcej czasu bliskim, ale również zainteresować się tym, co dzieje się wokół nich.
Polska w Twojej książce jest bardzo zmęczona. To jest przerażające, że bohaterowie, których opisujesz, nie tylko nie mają czasu dla siebie ani dla rodziny, ale często nawet nie rejestrują tego, co dzieje się wokół nich. Tak jak młody mężczyzna, który zostawił córeczkę w samochodzie na mrozie. To nie jest pierwsza tego typu historia, którą słyszymy w mediach.
Jak usłyszałem tę historię, nie byłem w stanie uwierzyć, że to mogło się znowu wydarzyć. Mam ciarki nawet jak o tym mówię. Nie wiem, z czego to wynika. Może z tego życia w pędzie? Wielu ludzi jest tak zagonionych, że przestaje sobie radzić z własnym życiem.
Najgorsze jest to, że gdy analizowaliśmy tę sytuację w pracy, większość ludzi była w stanie zrozumieć osobę, która może zapomnieć o swoim dziecku.
No właśnie. Ludzie gdzieś gonią, nie mają na nic czasu. Wystarczy przeczytać, że Polacy pracują 1928 godzin rocznie, a Niemcy 1363. To jest przepaść. W tym czasie można zrobić mnóstwo rzeczy, m.in. wypocząć czy spędzić czas z rodziną. A nie tylko chodzić z pracy do pracy. Ochroniarze, portierzy, pielęgniarki, a nawet lekarze często przychodzą na dyżury z walizkami. W Polsce jest na to przyzwolenie, że pacjentów może przyjmować lekarz, który jest na nogach 48 godzin albo i więcej. Lekarze pracują na kontraktach, w związku z czym nie obowiązują ich zasady z kodeksu pracy.
Myślę, że w takiej sytuacji państwo powinno zainterweniować, a nie udawać, że problemu nie ma. Rozumiem, że to jest duży koszt dla budżetu, ale na brakach i przemęczonych kadrach np. pielęgniarek cierpią nie tylko one, ale przede wszystkim pacjenci. Badania pokazują, że dla Polaków zdrowie jest jedną z najważniejszych wartości, a nie robią nic, nie buntują się, gdy ich życie i zdrowie zależy od przepracowanych lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych.
Czym się kierowałeś przy wyborze bohaterów tej książki? Problemami, które chciałeś pokazać? Rynek pracy to ogromny temat, studnia bez dnia, w której łatwo przepaść.
Miałem określony plan tekstów i listę problemów, które chciałem poruszyć w książce, np. problem snu, biednych pracujących, czy związków zawodowych. I w ten sposób szukałem bohaterów. Tak było mi łatwiej zorganizować sobie pracę. Po drodze narodziło się kilka pomysłów na dodatkowe reportaże, ale nie wszystkie ostatecznie trafiły do książki.
Jeden z bohaterów Twojej książki, pan Bogdan, pracuje jako ochroniarz. Zarabia 700 złotych. Musi za to przeżyć cały miesiąc. Warszawiacy i mieszkańcy innych dużych miast często większe pieniądze wydają na przyjemności. To cios wymierzony w narrację życia w sytym społeczeństwie, które jest zieloną wyspą w Europie?
W Polsce uważa się, że jeśli ktoś sobie nie radzi na rynku pracy, to znaczy, że brakuje mu przedsiębiorczości i że jest sam sobie winny. A często to nie jego wina, że firmy wykorzystują luki w prawie i zatrudniają na umowach śmieciowych, na czarno lub oferują głodowe wypłaty.
Książkę rozpoczynasz mocną historią pani Urszuli, która ma wyższe wykształcenie, ale pracuje jako sprzątaczka na umowie śmieciowej, żeby zarobić na życie. Jej niedola trwa wiele lat. Nie doczeka lepszego jutra – umiera na nowotwór. To przerażająca wizja.
Pani Urszula nie mogła w pracy przyznać się, że była chora, bo bała się, że nie przedłużą jej umowy. Kiedy zmarła, to wahałem się, czy powinienem umieścić jej historię w książce, ale zachęcił mnie do tego jej syn. Jej przykład jest bardzo smutny, ale doskonale pokazuje problem outsourcingu i ideologii taniego państwa. Ten reportaż z jednej strony jest o tym, że czynnik ekonomiczny stał się ważniejszy niż człowiek, a z drugiej, że ten człowiek wtłoczony w taki system nie ma szans.
Czytaj też inne wywiady:
Witold Szabłowski: Bez pomocy Ukraińców trudno było przeżyć wołyńskie piekło. Ale nie chcemy o tym pamiętać
Wojciech Jagielski: Postać korespondenta wojennego to postać z kiepskiego filmu
Marta Szarejko: Słoiki żyją w zawieszeniu. Nie są u siebie ani na wsi, ani w mieście
Twoja książka to mocny policzek wymierzony polskiemu państwu. Z jednej strony pokazujesz pracowników, którzy zgnębieni przez system dali się „urobić” i przestali walczyć o swoje prawa. Z drugiej oskarżasz państwo o brak ochrony interesów pracowników, nieudolny system walki z nadużyciami i nieuczciwymi przedsiębiorcami.
To wynika z tego, że w latach 90. wybraliśmy model gospodarki neoliberalnej. Politycy obiecali nam na przykład, że będziemy mieli tanie państwo. Ale kto na tym zyskał? Na pewno nie ludzie, których przeniesiono do firm zewnętrznych i na śmieciówki.
Sytuacja, z którą borykamy się teraz, jest pokłosiem tego, że w okresie transformacji jako społeczeństwo postanowiliśmy, że państwo ma nie przeszkadzać, a wszystko wyreguluje wolny rynek. Stwierdziliśmy, że im mniej państwa, tym lepiej, bo to przeszkadza w biznesie, rozwoju gospodarki. Efekt jest taki, że np. Państwowa Inspekcja Pracy praktycznie nie może pomóc pracownikom. Jeśli przeprowadza np. kontrole, to musi się zapowiedzieć, a jeśli wymierza karę, to jest ona śmiesznie niska. Urzędników jest za mało, przez co kontrola wypada średnio raz na ponad 30 lat. Nie powinniśmy się temu dziwić, bo PiP działa według prawa, jakie uchwalili nam politycy. A to przecież my ich wybraliśmy.
Inny efekt? Słabe i zohydzone Polakom związki zawodowe. Są badania, które pokazują, że w ostatnich latach związkowcy byli przedstawiani w mediach karykaturalnie. Oczywiście, związki nie są bez winy – upolityczniły się, często nie reprezentowały interesów pracowników. Ale są też związkowcy, którzy naprawdę walczą, tak jak Pani Iwona Mandat z częstochowskiego Tesco. Myślę, że takich dobrych związkowców, którzy działają dla pracowników jest więcej.
Mikroprzedsiębiorstwa zyskały w „Urobionych” twarz człowieka, który mówi, że najlepszym pracownikiem jest mężczyzna z kredytem lub małym dzieckiem na utrzymaniu. Można wycisnąć z niego wszystkie soki, szantażować go, żądać od niego całkowitego podporządkowania. Temat ten do tej pory był białą plamą w mediach. Wypływały pojedyncze sprawy, ale głębiej nikt nie drążył.
Przez większość czasu w ostatnich niemal 30 latach w naszym kraju było wysokie bezrobocie. W takiej sytuacji w relacji pracownik–pracodawca ten drugi na znaczną przewagę. On stawia warunki, co czasami prowadzi do patologii. Wielu Polaków pracuje w niedużych firmach. A w nich sytuacja często jest trudna. W dużej firmie, gdy coś się dzieje, można zgłosić nieprawidłowości do przełożonego swojego przełożonego. A w małej, w której nie ma tych szczebli? Komu się je zgłosi – szefowi, który nas mobbinguje? Tacy pracownicy najczęściej zaciskają zęby i pracują dalej. Albo zwalniają się i odchodzą, jeśli mogą sobie na to pozwolić.
Piszesz o sprzątaczkach, pracownikach fabryk, ochroniarzach, pracujących w nieludzkich warunkach. Zarabiają grosze, które umożliwiają im egzystencję z miesiąca na miesiąc. Nie mają czasu na życie prywatne ani na to, by o siebie zadbać. Oddajesz głos tym, którzy do tej pory nie byli słyszani. Ich głos nie przebijał się mediów.
Nie każdy musi być dyrektorem, ale każdy chce być uczciwie wynagradzany za swoją pracę. Na tyle, żeby zapewnić sobie i rodzinie godne życie. A w naszym kraju wciąż jest wiele patologii. Wielu przedsiębiorców traktuje pracowników jak śrubki, które w każdej chwili może wymienić. Są też tacy, którzy sami np. jeżdżą drogimi autami, a odmawiają pracownikowi drobnej podwyżki – mimo że ich na nią stać. Jeśli płaci się pracownikowi najmniej jak się da albo w ogóle nie wypłaca się mu części pensji, to obdziera się go z godności. Jesteśmy ludźmi, więc traktujmy się jak ludzie. Czynnik ekonomiczny nigdy nie powinien być ważniejszy od człowieka.
„Urobieni” mają wydźwięk jednoznaczny. Pozytywna historia jest właściwie tylko jedna – to opowieść kobiety, która zarządza izraelskimi liniami lotniczymi. Udało jej się wykorzystać szansę, jaką dawała transformacja.
Chciałem zaznaczyć, że są też ludzie, którym się udało. Kosztowało ich to dużo pracy, ale też mieli szczęście. Uważam jednak, że dość już o nich napisano – teraz trzeba pokazywać tych, o których w mediach przez wiele lat się nie mówiło. Nie każdy musi być kierownikiem albo właścicielem firmy. Można pracować w fabryce i być zadowolonym ze swojego życia, jeśli jest się za tę pracę godziwie wynagradzanym i szanowanym za wykonywaną pracę.
Dałem głos drugiej części społeczeństwa, bo ludzi sukcesu wysłuchiwano przez lata. Cały czas się o nich mówi, nawet w kontekście pensji średniej krajowej, którą zarabia jedna trzecia społeczeństwa. Jeżeli pokazujemy prawdę, to pokazujmy całą, a nie tylko wycinek rzeczywistości.
Napisałeś tę książkę oszczędnym językiem, pomimo tego ona jednak kipi od emocji. Nie usiłujesz zachować bezstronności, stajesz po stronie skrzywdzonych pracowników.
Starałem się powstrzymać emocje, ale piszę o tym, co dotyczy nas wszystkich, a więc również bezpośrednio i mnie. Praca zajmuje nam jedną trzecią życia, a dla wielu osób wciąż jest – delikatnie mówiąc – kiepskim doświadczeniem. Nie bez powodu jest nazywana np. robotą, harówą, kieratem. Dlatego też podpowiadam różne rozwiązania, np. sposób, w jaki funkcjonują związki zawodowe w innych krajach.
Udało Ci się wywołać debatę na temat rynku pracy. Wierzysz, że w Polsce coś się zmieni? Że zamiast tworzyć konstytucję dla przedsiębiorców, powstanie konstytucja dla pracowników?
Wierzę, że kropla drąży skałę. Mam nadzieję, że ta książka dotrze do świadomości ludzi, bo idziemy drogą, która prowadzi donikąd. Przez trzydzieści lat rozwijaliśmy się dobrze, ale w oparciu o tanią pracę. To już się kończy. Trzeba powoli zmieniać model gospodarki na taki, który będzie oparty na nowych technologiach, a nie na tym, że złożymy coś taniej niż Chińczycy.
Nie sądzę, że nagle wybuchnie rewolucja i wszyscy dostaniemy etaty. Zmiany powinny być wprowadzane stopniowo, ale trzeba o nich dyskutować. Rozwój gospodarczy jest ważny, tylko że powinien służyć nie zielonym strzałkom, a ludziom. I to jak największej rzeszy, a nie tylko garstce, jak w tej chwili.
Ryszard Kapuściński powtarzał za Fiodorem Dostojewskim, że książka musi mieć słabsze momenty, żeby czytelnik mógł złapać oddech i należycie zachwycić się właściwymi fragmentami. U Ciebie narracja toczy się równym tempem: sprawa goni sprawę, nie dajesz odbiorcy szansy na złapanie oddechu.
Nie starałem się pisać literacko. Nie wiem nawet, czy potrafię tak pisać. Gdy rozmawiałem z ludźmi o ich problemach i o tym, że np. nie wystarcza im do pierwszego albo że są poniżani przez szefa, to nie myślałem o tym, jak są ubrani albo czy za oknem pada śnieg. Dla mnie ważniejsze jest pokazanie historii tego człowieka, problemu w szerszym kontekście, a nie tego, czy moja bohaterka ma na sobie sweter w czerwoną kratkę. Myślę, że dla czytelnika to jest ważniejsze, szczególnie przy takim temacie.
Obawiałem się, że książka będzie zbyt sucha i dziennikarska, ale docierają do mnie sygnały, że czyta się ją sprawnie – co mnie bardzo cieszy. Próbowałem jednak dać oddech czytelnikowi, nakreślając szerszy kontekst ekonomiczny. Mam nadzieję, że to się udało.
W reportażach widać nawiązania do Kapuścińskiego, korzystasz też z narzędzi Wojciecha Tochmana. „Urobieni” to książka osadzona w nurcie Polskiej Szkoły Reportażu?
Nie sądzę, bo moje reportaże nie są tak literackie. W trakcie pisania nie myślałem ciągle o formie, ale z drugiej strony nie chciałem też, żeby czytelnik znudził się lekturą. Nie skorzystałem jednak z różnych reporterskich narzędzi np. szerokich opisów otoczenia, bo uznałem, że są one niepotrzebne. Chciałem pokazać historie swoich bohaterów i przedstawić ich problemy, licząc, że dzięki temu temat rynku pracy przebije się do mainstreamu.
Marek Szymaniak, Urobieni
Wydawnictwo Czarne 2018
Czytaj:
„Non/fiction. Praca”: wielkie brawa za nieoczywistość
5 powodów, dla których warto sięgnąć po „Nie hańbi” Olgi Gitkiewicz o rynku pracy
Co odróżnia Izę Michalewicz od Justyny Kopińskiej?
„Wszystkie dzieci Louisa” Kamila Bałuka: O ludziach, którzy powstali z samotności