Love. Inne historie miłosne Elżbiety Turlej: banalne historie o niebanalnej miłości

Love. Inne historie miłosne
Fot. Łukasz Stańczyk

Love. Inne historie miłosne Elżbiety Turlej to krótkie reportaże o miłości. Ktoś powie: banalny temat – i będzie miał rację. Ktoś inny stwierdzi: temat-rzeka – i on również nie skłamie. Książka miała pokazać, jak różna, skomplikowana i trudna bywa miłość. Tymczasem reportaże Elżbiety Turlej są łatwe i przyjemne, czyta się je w jeden wieczór. Nie jestem przekonana, czy autorka chciała osiągnąć taki efekt.

To nie jest książka z gatunku tych wielkich. Nie postawiłabym jej na półce najlepszych reportaży ani pod względem formy, ani pod względem treści. Długo wahałam się, czy po nią w ogóle sięgać, bo choć jestem kobietą, to nie przepadam za historiami o miłości. Nie będę też ukrywać, że tytuł książki i czerwona okładka z przebitym sercem skutecznie zniechęcały mnie do lektury 😉 Po Justynie Kopińskiej potrzebowałam jednak czegoś lżejszego i wtedy mój wzrok padł na Love. Inne historie miłosne Elżbiety Turlej. Jak się okazało, to był słuszny wybór, bo to dokładnie taka książka – lekka, łatwa i przyjemna. Choć zamierzenie autorki było inne.

Książka miała pokazać, jak dziś radzimy sobie z bliskością i intymnością. Autorka opisuje więc historie kobiet, które szukają miłości w internecie, korzystając z popularnych portali i aplikacji randkowych (Sympatia.pl i Tinder). Opowiada o nowoczesnych związkach, które polegają na spotykaniu się z kilkoma osobami jednocześnie (tzw. poliamoria). O małżeństwach, które nie potrafią się ze sobą komunikować, a wszelkie problemy rozwiązują przez prawników, zamiast przez zwykłą rozmowę. O pierwszej miłości odnalezionej ponownie po latach i o tym, jak może ona wyglądać w zakładzie karnym. Te historie mniej więcej się kleją, ukazują różne oblicza tego najsilniejszego uczucia. Ale książka Elżbiety Turlej zawiera również inne opowieści, z którymi już jest gorzej.

Autorka opowiada także o rodzicach, odprawiających egzorcyzmy nad córką i o kobiecie, która tak bardzo chciała uratować życie kangurzątku, że nosiła je w torebce zawsze przy sobie. Teoretycznie wiadomo, że to kolejne oblicza miłości. Temat przewodni jest ten sam, książka powinna być więc spójna. Ale nie jest. Jest chaotyczna, momentami zastanawiałam się o co właściwie autorce chodzi i dlaczego połączyła te wszystkie historie w jeden tom. Wspólny motyw to za mało, by zbiór reportaży miał jakąś wymowę. Ta książka jej nie ma. Przeczytałam ją i nie skłoniła mnie do żadnych przemyśleń. Co więcej, nie wywołała we mnie emocji, a to w reportażu uważam za niedopuszczalne.

Love. Inne historie miłosne

Fot. Łukasz Stańczyk

Byłoby lepiej, gdyby autorka miała jakiś pomysł na swój zbiór. Gdyby połączyła te teksty formą albo stylem. Ale tego również zabrakło – każda historia jest z innej parafii. W efekcie czyta się je bardzo szybko i równie szybko o nich zapomina.

To nie znaczy jednak, że ta książka nie ma żadnych plusów. W niektórych miejscach widać, że autorka miała pomysł na tekst – w pierwszym reportażu na końcu występuje nagły zwrot akcji, w innym cała historia opowiedziana jest w formie zapisów z pamiętnika. Szkoda, że nie tak wygląda całość, może wtedy czytałoby się tę książkę z większym zainteresowaniem.

Love. Inne historie miłosne to dla mnie książka na chandrę. Na zbliżającą się jesienną pluchę, na gorszy dzień w pracy czy samotny wieczór w domu. W sam raz do kubka gorącej czekolady, kakao czy kieliszka wina. Do przeczytania na kanapie pod kocem albo w gorącej kąpieli w wannie. Ot, tak na poprawę nastroju. Nie jest to jednak pozycja, która nas wzbogaci, nie ma w niej naddatku, nadwyżki, która cechuje wszystkie wielkie dzieła. A właśnie o to chodzi w reportażu – żeby w czytelniku coś zostało.