Literatura faktu nie istnieje? Polskie reportaże to creative non-fiction

Ostatnio coraz częściej się zastanawiam, czy reportaże, które czytam, są jeszcze literaturą faktu. Czy mogę ufać autorowi, skoro subiektywnie opisuje dane wydarzenia? Skoro nie układa faktów w ciąg przyczynowo-skutkowy, ale przestawia je według swego zamysłu, czyniąc z nich rozmaite kompozycje? Skoro dobiera zdarzenia tak, aby przekazać opowiedni ładunek emocjonalny czytelnikowi?

PióroDochodzę do wniosku, że nie mogę, a polski reportaż jest dziwolągiem, cudownym w swej istocie i frustrującym w swych nieścisłościach. Nie jest literaturą faktu, za to creative non-fiction jak najbardziej.

„Creative nonfiction contrasts with other nonfiction, such as technical writing or journalism, which is also rooted in accurate fact, but is not primarily written in service to its craft. As a genre, creative nonfiction is still relatively young, and is only beginning to be scrutinized with the same critical analysis given to fiction and poetry”.

To fragment definicji z Wikipedii, opisujący gatunek creative non-fiction, który moim zdaniem z powodzeniem stosuje bądź stosowało wielu polskich reporterów zarówno współczesnych (Tochman, Jagielski), jak i mistrzów gatunku (Krall). Suche fakty przedstawiane są tutaj za pomocą środków literackich, właściwych literaturze pięknej. I właśnie dlatego możliwe są rozmaity chwyty stylistyczne, zabawa z kompozycją, z miejscem i czasem wydarzeń oraz z fabułą. Bo nie jest to reportaż, ale reportaż literacki, bo nie jest to non-fiction, ale creative non-fiction.

Można sobie jednak postawić pytanie: ile creative można dopuścić w dziele, żeby było jeszcze rozpatrywane jako literatura faktu? Gdzie jest granica między creative a subjective? Być może niedługo jakiś krytyk literacki pochyli się nad tym zagadnieniem i da nam mądrą odpowiedź. Na razie jednak ja sobie podywaguję i wyjaśnię, dlaczego twierdzę, że czołowi polscy reporterzy nie są reporterami. A nie są.

[h3]Bo wybiórczo dobierają fakty[/h3]

I tak, wiem, że każdy reporter powie, że nie ma czegoś takiego jak obiektywizm. Fakty zawsze przedstawiane są z punktu widzenia osoby, która je opisuje. Jeśli będę świadkiem wypadku samochodowego, opowiem: zderzyły się dwa samochody, niebieski i czerwony, w środku było 5 osób, trzy zostały ranne, na miejsce wypadku przyjechały dwa radiowozy. Ale ktoś inny, kto również będzie obserwował to wydarzenie, dostrzeże, że te dwie osoby, które nie zostały poszkodowane, kłóciły się ze sobą, obarczając winą raz jedną, a raz drugą stronę za spowodowanie kolizji; że policjanci nie próbowali uspokoić tych ludzi, ale siedzieli w radiowozie, że jedna z poszkodowanych osób miała niebieskie buty – i tak można wymieniać.

I teraz tylko ode mnie bądź od tej drugiej osoby, która widziała wypadek, zależy, które wydarzenia uznam za ważniejsze, które postaci za kluczowe, od czego wyjdę, opisując to, co widzę. Czy opowiem tę historię z punktu widzenia policjanta z radiowozu? A może pierwsze zdanie będzie dotyczyło niebieskich butów i to one będą szczegółem, zagęszczającym historię? Jeśli pominę rzeczy, które opisał drugi świadek wypadku, to mataczę?

Właśnie dlatego reporterzy twierdzą, że obiektywizm nie istnieje. I pod tym względem mają rację. Ale…

[h3]Bo selekcja odbiera wiarygodność[/h3]

…to rodzi pokusę układania faktów wedle swojego widzimisię. Bo jeśli Fakt A pięknie komponuje mi się z faktem C, dzięki czemu wstrząsnę czytelnikiem i sprawię, że przestanie mu smakować jego ulubiona herbatka, którą pije przy czytaniu, no to może pominę fakt B, który mógłby rozbić ten piękny szyk, jaki sobie wymarzyłem. Jestem subiektywny, właśnie tak widziałem to wydarzenie, fakt B nie miał dla mnie znaczenia. Kłamię czy się bronię? A może taką mam koncepcję, żeby za pomocą danego wydarzenia przedstawić coś innego, np. opisując zabójstwo, przedstawię portret psychologiczny bohatera, analizę zachowań człowieka w skrajnych sytuacjach. Właśnie dlatego wybiorę pewne wydarzenia, żeby spróbować stworzyć z nich jakiś całościowy obraz człowieka, który dokonał zbrodni. A inne pominę. Kłamię czy się bronię?

[h3]Bo nie nagrywają[/h3]

Rozumiem, że bohatera, zwłaszcza po traumatycznych doświadczeniach (a reportaż raczej nie opowiada o wakacjach na plaży, no chyba że tę plażę zaleje fala tsunami) zbija z tropu i zawstydza stojący przed nim dyktafon. Albo notes, w którym reporter co i rusz zapisuje wypowiadane zdania, nie nawiązując kontaktu z osobą, od której zależy cała jego praca. Ale to tłumaczenie jest dobre tylko na moment, rzut oka pierwszy, pobieżne spojrzenie. No bo czy dyktafon, pokazany bohaterowi na początku spotkania, a później dyskretnie schowany do kieszeni, żeby nie rozpraszał rozmówcy, jest czymś złym? Dlaczego więc reporterzy tłumaczą się, że tego nie robią, bo nagrywanie zwalnia ich z słuchania? I że prowadząc tzw. „czystą” rozmowę”, są w stanie więcej zapamiętać? Być może są bardziej skoncentrowani, ale słowa, które później wkładają w usta bohaterom, nie są tymi, które rzeczywiście powiedzieli. Oddają ogólny sens historii, ale opowiadają ją po swojemu, wedle swoich emocji. I znów – kłamią czy się bronią?

[h3]Bo nie są świadkami wydarzeń[/h3]

No właśnie, to jest dopiero dziwny przypadek. Ostatnio powstaje coraz więcej tzw. reportaży historycznych, opowiadających o wydarzeniach, których autor nie mógł widzieć, bo wydarzyły się dawno temu. I nie mam tu na myśli tylko Dzisiaj narysujemy śmierć Wojciecha Tochmana, gdzie autor opisuje wojnę w Rwandzie, której nie był świadkiem, ale również Wyspę klucz Małgorzaty Szejnert – opowieść o Ellis Island, wyspie, do której przybijali imigranci, marzący amerykańskim śnie. Dlaczego zarówno Tochman, jak i Szejnert, twierdzą, że napisali reportaże?

On tłumaczy, że miał prawo pisać o wojnie, na której nie był, bo „patrzył na to, co się dzieje, w telewizji” i pomyślał, że powinien coś zrobić. I że dziennikarze wyjeżdżają, gdy opadnie wojenny kurz, a miejscowa ludność zostaje sama ze swoimi problemami. I że właśnie dlatego pojechał później, żeby ich wysłuchać i przypomnieć światu, że ich kłopoty nie skończyły się w momencie zakończenia wojny. Ona z kolei uważa, że opowiadając o pracownikach Ellis Island Museum, przewertowała tyle źródeł (listów, książek, wspomnień) i fotografii, przeprowadziła tyle badań, że bohaterowie zmaterializowali się przed nią i czuła, jakby znała ich od dłuższego czasu.

No i jak to oceniać? Przecież te książki mają niesamowitą wartość, mówią o ważnych wydarzeniach, opowiadają o jednostkach, które zasługują na to, aby świat poznał ich historie. Ale to przecież nie są reportaże. Creative non-fiction – jak najbardziej.

Nie będę silić się na konkluzje czy patetyczne wnioski. Polski reportaż jest gatunkiem jedynym w swoim rodzaju, oscylującym między dziennikarstwem a literaturą, między literaturą faktu a literaturą piękną – nie boję się tego ostatniego stwierdzenia. Nie trafiają do mnie argumenty piszących, nie traktuję ich słów jak wyroczni, ale wiem, że dalej będę ich czytać. Ze względu na język, styl, konstrukcję, emocje. Po prostu – ze względu na ich wyjątkowość.