Krzysztof Miller: Wróciłem z wojny, stoję na główce i dalej się bujam

Krzysztof Miller
Krzysztof Miller
Krzysztof Miller

Krzysztof Miller

Do Wrzenia świata przyszłam kwadrans przed 19. I całe szczęście, bo przed wejściem już było tłoczno. W środku pełno – nie było gdzie szpilki wetknąć. Z ciekawością rozejrzałam się po po zgromadzonych – dyskutowali, trzymali w rękach książkę, niektórzy w pośpiechu doczytywali fragmenty, inni próbowali zająć jak najlepsze miejsce. Czasem nawet pod… wieszakiem na płaszcze. Z przestrzenią w środku rzeczywiście był problem, chętnych mnóstwo, miejsca o wiele za mało. Wątpię jednak, żeby komukolwiek to przeszkadzało. Nie było przepychanek, nerwów, frustracji. Panowała atmosfera przyjemnego podniecenia. A kiedy za stołem usiadł Krzysztof Miller – czujny, napięty, jakby nie wierzył, że jest bezpieczny, ubrany w zwyczajną koszulę w kratę, trochę przestraszony, wyraźnie poddenerwowany, i kiedy zobaczyliśmy pierwsze zdjęcie – na sali zrobiło się zupełnie cicho.

Ej, ej, już zaczynam się bujać, bo się boję – nieśmiało zaczął fotoreporter, przyznając, że jest stremowany i cały mokry ze strachu. W książce często opowiadał, że w stresujących sytuacjach stawał na szeroko rozstawionych nogach, przenosił ciężar z jednej na drugą i zaczynał się bujać. To mu pomagało rozładować napięcie. – Siedzę rozdygotany, trzęsę się. Nie wiem, Adam, jak możesz wytrzymywać te spotkania – zwrócił się do moderatora dyskusji, Adama Mazura, krytyka i historyka sztuki. Prowadzący jednak mu pomógł, publiczność dopingowała i pierwsze spotkanie może zdecydowanie zaliczyć do udanych.

13 wojen i jedna to książka-świadectwo, w której Krzysztof Miller zdaje relację z tego, co widział na frontach wojennych. Podzielona na rozdziały tematyczne, opatrzona fotografiami, przykleja się do czytelnika, wwiercając się w jego umysł i siejąc spustoszenie w sercu. To książka, która faluje i której nie da się czytać bez emocji. Nie da się też jej przeczytać jednorazowo – trzeba odpocząć, zresetować się. Żeby za chwilę znów walczyć, przekręcać kolejne strony, lepić zdania, szeroko otwartymi oczami oglądać zdjęcia. Żeby wytrwać, bo przecież on wytrwał.

Tytuł jest symboliczny, mówi o pechowych trzynastu wojnach i tej jednej, która pozwoliła mu ominąć feralną 13 i przeżyć. Na ilu wojnach jednak był naprawdę? Sam nie wie. Na wielu. Widział więcej niż może znieść jeden człowiek, choć nie więcej, niż żołnierze GROM-u. – Wydawca chciał reklamować książkę takim hasłem, ale zaprotestowałem. Nie widziałem więcej – mówił.

Nie napisał tej książki w kontrze do utworów Wojciecha Jagielskiego czy Pawła Smoleńskiego. Zrobił to, ponieważ te zapisane strony miały być dla niego terapią, próbą złapania dystansu do swoich przeżyć. – To jest mój ból i moje wspomnienia. Język, którym ja mówię. Redaktorzy próbowali mnie strugać jak ołówek, twierdząc, że za dużo w nim wulgaryzmów, ale to właśnie ja jestem ja. To mój utwór – tłumaczył.

We Wrzeniu świata pokazał czytelnikom zdjęcia, których nie znajdą w książce. Uchwycone na nich historie są jednak dokładnie opisane. To właśnie te fragmenty czytał autor. Czytał powoli, ze skupieniem. Drżącym głosem. – Przepraszam, ale tak mam, że kiedy to czytam, po prostu się wzruszam – powiedział po przytoczeniu opowieści o czeczeńskiej dziewczynce, wędrującej w góry z kałachem, zamiast tornistra, na plecach.

Na pierwszą wyprawę autor 13 wojen wyjechał do Rumunii. – To była wigilia, nie było chętnych, którzy chcieliby tego[plik 2 prawa] dnia wyjechać. Powiedziałem: „Jadę!”. Zebrałem się z Jackiem Kurskim i pojechaliśmy służbową furą do Bukaresztu. Nic nie pamiętam z tego wyjazdu. Kompletnie. Żeby napisać rozdział, musiałem dokładnie obejrzeć wszystkie zdjęcia, odtworzyć je stykówka po stykówce. To było trudne zadanie. To tam sfotografowałem pierwszą śmierć – opowiadał.

Mówił także o przeżyciach w Kambodży i w Afganistanie. O obozach uchodźców w Czeczenii i o umierających z głodu w Afryce. Historii tych słuchali Wojciech Tochman i Wojciech Jagielski, siedzący w pierwszym rzędzie. Ten drugi po kolejnych zdaniach kiwał głową – znał przeżycia Millera. Towarzyszył mu na wojnie wiele razy.

Ale autor nie opowiadał wyłącznie o złych rzeczach, śmierci, traumatycznych przeżyciach. Na froncie zdarzały się także dobre, a nawet piękne chwile. – W obozie uchodźców w Osetii, w Czeczenii, w namiocie postawiono pianino. Przychodziły tam małe dzieci i uczyły się grać. Dla mnie to była masakra emocjonalna – opowiadał.

Wyjeżdżając na wojnę, nie miał żadnego przygotowania psychologicznego. Ani on, ani inni dziennikarze. Zdawali sobie sprawę z tego, że wojna to nie zabawa, ale nie byli gotowi na przyjęcie takiej dawki traumatycznych doświadczeń. – Klinika Stresu Bojowego działa dopiero od 10 lat. Kto wcześniej miał nas przygotowywać psychicznie do wyjazdów? To nie jest bajka. Nie było specjalistów ani czasu na takie zabawy. Byliśmy rzuceni na głęboką wodę i musieliśmy dać sobie radę najlepiej, jak potrafiliśmy.

Mówiąc o tym, odniósł się także do sposobu, w jaki społeczeństwo postrzega przedstawicieli tego zawodu: jako ciekawe osoby, które mają niezłą fuchę – jeżdżą po świecie za pieniądze redakcji, nawiązują nowe znajomości i w międzyczasie robią zdjęcia. – Wydaje się, że fotoreporter wojenny to zawód fajny do zdefiniowania. Bujamy się, tak jak ja się teraz bujam, mamy bluzę z kapturem, kurtkę, masę sprzętów. A to nieprawda. Nie miałem atrybutów wojny, kamizelki kuloodpornej. Nie miałem konwerterów, statywów, ale minimalną liczbę sprzętu, który mi pomagał uchwycić maksymalną ilość treści.

Na froncie narażał się codziennie. Mógł stracić życie wiele razy. Z powodu własnej nieopatrzności, głupoty, brawury. Albo z powodu okoliczności od niego niezależnych. – Historia dopada Cię na miejscu i musisz się jej podporządkować. Ja w ogóle mam problem z dogadywaniem się z samym sobą. Czasem sobie mówię: „Miller, nie idziesz tam, bo to zbyt ryzykowne”. A potem idę. Albo: „Miller, idziesz tam!”. A potem zasypiam. Nie potrafię sobie wyznaczyć granicy, stwierdzić, że coś jest za bardzo niebezpieczne. Skaczę trochę w ciemno na głęboką wodę. Dlaczego więc tam wyjeżdżał? Nie do końca wie. Gdyby miał jednak odpowiedzieć na to pytanie, powiedziałby, że z poczucia misji, choć słowo to nie jest odpowiednie. – Chciałem przekazać informację. Fotografowałem na przykład ludzi umierających z głodu, ale stwierdzono, że moja relacja i relacja Wojtka Jagielskiego, to materiały zbyt drastyczne, które nie wspomagają pomocy humanitarnej – wyznał i dodał za chwilę: To nie jest nasza wina. My jechaliśmy tam po to, żeby poinformować świat. Nie odpowiadamy za to, co z tą informacją zrobiono.

Wie natomiast, dlaczego fotografuje. – Czuję wyższość obrazka nad słowem pisanym. Obrazek można czytać tak jak tekst, od prawa do lewa, od lewa do prawa. Dla mnie słowo pisane jest wtórne. Bitwę pod Grunwaldem postrzegam przez obraz Matejki – zakończył.

Polecam książkę, choć uprzedzam, że to niełatwa lektura. Ale warta wysiłku.

Materiał pierwotnie opublikowany w serwisie Wiadomości24.pl