Katarzyna Boni: Pięć lat po tsunami mieszkańcy północnej Japonii żyją w blaszanych kontenerach. I wciąż widzą duchy [WYWIAD]

Kasia Boni, Ganbare! Warsztaty umierania
Fot. Łukasz Stańczyk

O tym, jak radzą sobie mieszkańcy po potrójnej katastrofie, która dotknęła Japonię w 2011 roku, na czym polegają warsztaty umierania i dlaczego zdecydowała się wejść do środka elektrowni jądrowej w Fukushimie opowiada Kasia Boni, autorka znakomitej książki Ganbare! Warsztaty umierania.

Spotykamy się dzień przed premierą książki, w kawiarni w stylu retro na warszawskim Mokotowie. Na ścianach plakaty z okresu PRL-u, w tle rozbrzmiewają dźwięki starych przebojów. To miejsce, w którym można się skupić. Jesteśmy chwilę przed czasem, a Kasia Boni już na nas czeka. Zza ekranu laptopa wita nas szeroki uśmiech. – Udało mi się zająć kanapę – śmieje się. Mościmy się wygodnie i… przenosimy do Japonii.

Katarzyna Stańczyk: Ganbare! Warsztaty umierania to książka o tragedii, która 11 marca 2011 roku dotknęła Japonię. Pojechałaś tam sprawdzić z ilu klęsk człowiek jest w stanie się podnieść?
Katarzyna Boni: Docierały do mnie niepokojące sygnały, że Japonia nie podniosła się z tej katastrofy. Zaskoczyło mnie to. Miałam przekonanie, że taki kraj, będący trzecią gospodarką świata, szybciej się pozbiera. Tymczasem trzy lata po katastrofie ludzie dalej mieszkali w blaszanych domach. Wydawało mi się to nie do pomyślenia.

Mieszkają w blaszanych kontenerach, spłacają stare kredyty, nie widzą nadziei na lepsze jutro. Po tsunami i katastrofie elektrowni jądrowej w Fukushimie mieszkańcy zostali pozostawieni samym sobie. Władze nie chcą czy nie potrafią im pomóc?
Na północy Japonii ludzie czują się opuszczeni. Panuje tam przekonanie o wykorzystaniu katastrofy do budowania wizerunku kraju na zewnątrz. Oczywiście, ono nie przekłada się na korzyści dla ludzi, którzy tę katastrofę przeżyli. Na fali współczucia Japonia otrzymała olimpiadę w Tokio. Dostała zastrzyk pieniędzy, ale on idzie do stolicy, a nie do północnych prowincji kraju. Panuje taka obawa, że firmy, które miały odbudowywać domy, drogi i wały ochronne, przeniosą się do Tokio, bo tam otrzymają lepsze kontrakty przy budowie stadionów i wiosek olimpijskich. To już się powoli dzieje.

Z książki wynika, że skalę tragedii można było zmniejszyć, gdyby nie nieudolne działania rządu: paraliż decyzyjny i szereg zaniedbań, których się dopuszczono. Japończycy mają żal do władz za to, co się stało?
Niektórzy czują wściekłość na to, co się teraz dzieje. Ludzie są rozgoryczeni, że władze w pierwszej kolejności budują wały ochronne, a nie domy. Krzyczą, że przecież tam nie zamieszkają. Ale takie postawy nie występują często. Nie chciałabym powielać stereotypów, ale widać różnicę między Japończykami z północy a tymi z południa, którzy twierdzą, że nigdy nie zgodziliby się na takie traktowanie ze strony władz. Tymczasem mieszkańcy północnych regionów spokojnie przyjmują to, co los przynosi i jakoś idą z tym dalej.

Albo nie idą.
Tak, niektórzy świadomie decydują się, żeby nie przerywać żałoby. To ich sposób na życie. Są ludzie, którzy nie mogą ruszyć do przodu z powodów finansowych – nie mają pieniędzy na nowy początek. Ale są też tacy, którzy nie czekają na działania władz, tylko biorą sprawy w swoje ręce. Tak jak babcia Abe, która po tsunami zakasała rękawy i odbudowała w mieście pierwszy budynek.

Dla części twoich bohaterów, którzy w tsunami stracili dzieci i bliskich, czas zatrzymał się 11 marca 2011 roku. Pamięć o wydarzeniach sprzed 5 lat jest ciągle żywa. Czy w cieniu śmierci da się żyć?
Okazuje się, że tak. Rodziny, szukające pod wodą szczątków swoich bliskich, świadomie wybrały takie życie. To było dla mnie zaskakujące. Nie chcą pożegnać się z tymi, którzy odeszli. Tak jak rodzice Emi, którzy co roku kupują córce urodzinowy prezent. W domu powiesili duży portret dziewczyny, w gablotce ułożyli pamiątki po niej. To była ich jedynaczka, w ten sposób chcą o niej pamiętać. Ale na przykład twierdzą, że jej mąż powinien pójść do przodu. Nie uważają, żeby przeżywanie tego z nimi było dla niego dobre.

Kasia Boni, Ganbare! Warsztaty umierania

Fot. Łukasz Stańczyk

W książce piszesz wprost, że Japończycy nie potrafią poradzić sobie z traumą. Piją, nie śpią, w nocy widzą duchy, nieustannie myślą o zmarłych. Jedna z bohaterek, psycholog, opowiadając o zespole stresu pourazowego, na który cierpią mieszkańcy północnych prowincji Japonii, bezsilnie pyta, po co właściwie tam przyjechałaś i co jeszcze chcesz usłyszeć. Ludzie nie wierzą już w jakąkolwiek pomoc?
Nie wiedzą, gdzie jeszcze mogliby jej szukać. Niektórzy cały czas żyją życiem, które mogłoby się wydarzyć, gdyby nie tsunami. Utkwili w świecie fantazji, powtarzają sobie, że zaraz będzie lepiej, domy, restauracje zostaną odbudowane, powrócą turyści i wszystko będzie jak dawniej. To się nie wydarza. I wywołuje bezsilność. Inni wciąż widzą duchy, ale na szczęście, tych duchów jest coraz mniej.

Psycholog mówi wprost – nie ma już nadziei, teraz zaczną się samobójstwa. Patrzyłaś na to wszystko oczami przybysza z zewnątrz. Rzeczywiście nadzieja już umarła?
Ta psycholog była bardzo bezradna, stąd też wynikała jej wściekłość. Ci, którzy pozostali w domach tymczasowych, powoli tracą nadzieję. Rząd buduje dla nich apartamenty, ale co dwa lata przedłuża termin przydatności domów tymczasowych. Siedzą więc i biernie czekają. Przez pięć lat nauczyli się oczekiwania i dali przyzwolenie na to, by ktoś inny decydował o ich życiu.

Japończycy biorą udział w warsztatach narzekania, planują  własną śmierć, żegnają się ze zmarłymi, których pochłonęła woda przez niedziałające budki telefoniczne. Na wszelkie sposoby szukają ukojenia, ale go nie znajdują.
Te zjawiska dotyczą dwóch prefektur Miyagi i Iwate, które zostały dotknięte przez tsunami. Znacząco mniej dotyczą Fukushimy, która została dotknięta i przez tsunami, i przez wybuch reaktorów w elektrowni jądrowej. Tam też jest bierność, ale jest też więcej wściekłości i poczucia, że trzeba walczyć. Ludzie boją się, jak promieniowanie wpłynie na zdrowie ich dzieci.
O warsztatach narzekania przeczytałam pierwszy raz, kiedy zbierałam materiały do książki. Było to dla mnie wielkie zaskoczenie. Później, im więcej takich rzeczy się pojawiało, tym stawały się dla mnie bardziej oczywiste. Tak jak te rozmowy w budce telefonicznej – przecież to naturalne, że ludzie chcą się pożegnać z bliskimi. A że w taki alternatywny sposób? Może tak im łatwiej.

Śmierć jest w tej książce wszechobecna. Ludzie szukają w niej ukojenia i paradoksalnie próbują odnaleźć w niej sens życia. Brałaś udział w tytułowych warsztatach umierania. Jak one wyglądają?
Warsztaty umierania to taki role-playing. Uczestniczy się w historii. Wyobrażamy sobie siebie jako głównego bohatera, który dowiaduje się, że choruje. Z czasem się okazuje, że jest to rak. Przechodzimy więc przez wszystkie stadia tej choroby, a na końcu umieramy. Co ciekawe, warsztaty umierania zostały wymyślone w Stanach Zjednoczonych, a nie w Japonii. Przeprowadzano je w hospicjach, aby personel zrozumiał, co czują walczący z rakiem pacjenci. Przeczytał o nich japoński mnich, zmodyfikował je i zapoczątkował w swoim kraju. Wbrew pozorom, warsztaty umierania mają wydźwięk bardzo pozytywny. Pozwalają docenić to, że dalej oddychamy. I że każdy oddech to jest życie.

Po wybuchu reaktorów katastrofa w Fukushimie dostała siódmy stopień w międzynarodowej skali zdarzeń jądrowych i radiologicznych. Najwyższy. Ten sam, co w Czarnobylu. Nie wszyscy ludzie zostali ewakuowani ze skażonych terenów, niektórzy nie potrafili opuścić swoich domów. Zostali, mimo że poprzez taką decyzję zwiększają ryzyko zachorowania na raka. Poza możliwością przeprowadzenia badań i przeanalizowania próbek żywności otrzymali jakieś wsparcie?
Wszyscy ewakuowani ze skażonych terenów zostali bezpłatnie przebadani. Później z bezpłatnych badań raz w roku mogły skorzystać kobiety w ciąży i dzieci do 18. roku życia. Wszyscy poszkodowani otrzymują od TEPCO (Tokyo Electric Power Company) 100 tysięcy jenów na osobę miesięcznie w ramach rekompensaty psychologicznej. Będzie ona trwała do 2018 roku, dopóki rząd będzie czyścił skażone wioski. Dostali też wsparcie w postaci domów tymczasowych, z czego niektórzy nie skorzystali. Dotyczy to głównie osób starszych, u których jest duża szansa, że rak nie zdąży się rozwinąć. Nie jest zresztą powiedziane, czy na pewno się rozwinie, ale wiemy, że promieniowanie zwiększa to ryzyko.
Przytaczam w książce historię mężczyzny, który sam został w wiosce, aby opiekować się pozostawionymi przez ewakuujących się mieszkańców zwierzętami. Jadł grzyby z lasu, ryby ze strumienia, rośliny, które rosły w ogródku. Przyjął ogromną dawkę promieniowania, nie tylko zewnętrznie, ale też wewnętrznie. Lekarze mu powiedzieli, że jest czempionem. Ale nadal to nie oznacza, że w ciągu dwóch lat zachoruje na raka. Wpływ promieniowania na zachorowania to bardzo skomplikowany temat. Panuje wokół niego duża niejasność, ludzie są nieufni. Nie wierzą rządowym ekspertom, którzy przyjeżdżają, dokonują pomiarów i twierdzą, że ich wioski są bezpieczne. Bo za chwilę przyjeżdżają badacze z uniwersytetów, którzy mówią, że jest dokładnie odwrotnie. Ludzie nie wiedzą już w co mają wierzyć i komu ufać. Nie mają też pewności, czy mieszkając w tym miejscu, nie będą narażali zdrowia swoich dzieci.

Byłaś w skażonej strefie.
Tak, byłam też w elektrowni, o czym nie piszę w książce.

Nie bałaś się wejść do elektrowni?
Nie bałam się do momentu, w którym nie stanęliśmy pod reaktorem numer 1. Byliśmy tam tylko trzy minuty, w ochronnych kombinezonach. Na moim liczniku wskaźnik promieniowania wynosił 180. Norma jest 0,11.  Przekroczyłam ją ponad 1600 razy. Ale Rosjanie na swoim liczniku mieli 300, czyli 2700 razy więcej. Pomyślałam sobie wtedy, że to nie jest miejsce, w którym chciałabym dłużej przebywać.

Po co tam pojechałaś?
Miałam takie poczucie, że skoro piszę książkę o ludziach, na których to promieniowanie wpływa, to muszę tego doświadczyć, choćby w niewielkim stopniu. Chciałam również wysłuchać narracji władz elektrowni i zobaczyć, co pracownicy robią w środku.

Kasia Boni, Ganbare! Warsztaty umierania

Fot. Łukasz Stańczyk

Piszesz, że choć promieniowania nie widać, to ono jest wszędzie. I że dyskretnie zabija relacje międzyludzkie.
To jest właśnie ten strach i brak zaufania. Rzeczywiście, przez promieniowanie można wpaść w paranoję. Gdy pierwszy raz byłam w Fukushimie (prefekturze, a nie elektrowni), nie wiedziałam nic na temat promieniowania i tego, jak wpływa na ludzi. Zatrzymałam się w hotelu, nalałam sobie wody do szklanki i pomyślałam: „o kurczę, co ja robię?”. Bo w Japonii wszyscy piją wodę z kranu. To było zupełnie absurdalne. Władze nigdy by nie pozwoliły, by z kranu płynęła napromieniowana woda. Japończycy zresztą są bardzo dumni ze swojej wody, kolejne regiony spierają się o to, gdzie jest ona lepsza. A jednak paranoja narasta. Gdy boli cię głowa, zastanawiasz się, czy to ze zmęczenia czy może od promieniowania? Tym bardziej, że tuż po katastrofie słyszało się, że dzieciom leciała krew z nosa.
Rozmawiałam z kobietą, która żyje pomiędzy Fukushimą a Alpami Japońskimi. Opowiadała mi, że za każdym razem, gdy wjeżdża do Fukushimy, czuje, jakby w jej głowie pojawiała się mgła. Wszystko staje się dla niej trudniejsze, ciężko jej się myśli. Czy to jest psychosomatyczne? Może tak. Nie wiem. Ale człowiek wpada w paranoję. Ona narasta i sprawia, że ludzie zaczynają się ze sobą kłócić.

Po katastrofie w Fukushimie rozpadło się wiele rodzin?
Tak. Albo rozwiodły się formalnie, albo rozpadły nieformalnie. Matki zabrały dzieci z zagrożonych terenów, a ojcowie zostali. Prowadzą podwójne życie, w którym dzieci wracają raz na miesiąc lub dwa do domu. Ojca nie widzą na co dzień. Jedna matka skomentowała to następująco: „muszę wybierać zdrowie moich dzieci nad ich szczęście”. To są rzeczy, których nie powinno się rozdzielać.

Cichymi bohaterami tej książki są pracownicy elektrowni jądrowej, którzy przez kilka dni, narażając własne życie, próbowali nie dopuścić do stopienia się rdzeni reaktorów. To oni uratowali sytuację i zapobiegli tragedii na skalę światową.
To jest dla mnie niesamowite, czemu w Japonii nikt nie zna ich nazwisk. Nie zostali w żaden sposób odznaczeni ani uhonorowani. Nie udało mi się zdobyć informacji, czy stało się tak na ich własne życzenie, czy też Japończycy uznali, że nie będą nikogo wyróżniać.

Rozmawiałaś z pracownikami elektrowni?
Udało mi się dotrzeć do obecnych pracowników Fukushimy, chociaż nie było to łatwe. Podczas wizyty w elektrowni zabroniono nam z nimi rozmawiać. Powiedziano nam, że jeśli to zrobimy, nasz pobyt dobiegnie końca. Jakiś czas później udało mi się dotrzeć do rybaka, który zatrudnił się w elektrowni, ponieważ zmusiła go do tego sytuacja finansowa. Po 2011 roku na połów wypływa raz w tygodniu, zamiast codziennie, a w pozostałe dni chodzi do elektrowni, żeby z czegoś utrzymać rodzinę. Dokładnie się wpisuje w cykl „nuklearnych cyganów” – ludzi z biednych warstw społecznych, których do pracy w elektrowni przekonała dobra dniówka.

Po katastrofie pracują tam tylko ci, którzy nie mają innego wyjścia?
Niektórzy wychodzą z założenia, że ktoś musi. Japończycy mają duże poczucie obowiązku. Skoro władze podjęły decyzję, że elektrownia jądrowa ma być posprzątana, a nie zalana betonem i zamknięta, to ktoś ją musi rozebrać i wyczyścić. Starsi ludzie często powtarzają, że przez wiele lat korzystali z dobrodziejstw elektrowni, więc teraz nie mogą się od niej odwrócić. W miastach znajdujących się w pobliżu ludzie otrzymywali rozmaite benefity z tytułu nuklearnego sąsiedztwa: dzieci wyjeżdżały na kolonie, budowano boiska sportowe. Czują potrzebę, żeby teraz się za to odwdzięczyć.

Co oznacza tytułowe „Ganbare!”?
To jest okrzyk, którego używa się w wielu sytuacjach. Oznacza: „dasz radę”, „daj z siebie wszystko”, „walcz”, „nie poddawaj się”. W Japonii uprawia się baseball. W czasie meczu na stadionie słychać: „ganbare!”, „ganbare!”. Używa się go również, kiedy ktoś szykuje się do egzaminów. Wtedy mówi się: „dasz sobie radę”, „postaraj się”. Ale „ganbare” powtarza się także wtedy, kiedy komuś przytrafi się jakaś tragedia. Na północy Tohoku do tej pory znajduje się wiele plakatów, klombów z kwiatów ułożonych w napisy, które wołają „ganbare”.

Ile razy byłaś w Japonii w czasie pracy nad książką?
Pierwszy raz byłam w 2011 roku, po katastrofie, ale nie bezpośrednio w związku z nią. Potem jeździłam jeszcze kilka razy. W  2014 roku zebrałam pierwsze materiały, które ukazały się w „Dużym Formacie”. Łącznie byłam w Japonii siedem razy, w tym raz przez pół roku. Chciałam zobaczyć tę strefę w różnych momentach, w zimie, w lecie.

Nawiązałaś tam silne relacje?
Łącznie byłam w Japonii około 9 miesięcy. Przez ten czas rzeczywiście zbudowałam wokół siebie grono znajomych. Co istotne, nigdy nie miałam żadnych problemów z rozmową. Czasami byłam zaskoczona, jak bardzo otwarcie moi bohaterowie ze mną rozmawiali. Chyba mieli potrzebę opowiedzenia swoich doświadczeń komuś z zewnątrz.

Wyjątkowość tej książki tkwi nie tylko w treści, ale i w formie. Od początku miałaś taki zamysł, żeby bawić się stylem, zaskakiwać czytelnika?
Na pewno nie na etapie researchu. W trakcie pisania powoli wykluwał się zamysł na tę książkę. Wiedziałam jednak, że nie opowiem tej historii zwyczajnie. W reportażu szukam literackości,  drugiego dna. Chciałam napisać „Ganbare! Warsztaty umierania” trochę jak kryminał. Nie wiem, czy mi się to udało, ale docierają do mnie głosy, że ludzie boją się tej książki (śmiech).

Przeczytaj również recenzję książki „Ganbare! Warsztaty umierania”

Katarzyna Boni, Ganbare! Warsztaty umierania
Wydawnictwo Agora