Pitcairn – tajemnicza, rajska wyspa, położona 15 tysięcy kilometrów od Londynu, izolujący się od świata mieszkańcy i mroczny sekret. Brzmi jak scenariusz thrillera? Tak, ale to historia, która zdarzyła się naprawdę. Maciej Wasielewski w „Jutro przypłynie królowa” odsłania jej kolejne strony.
W XVIII wieku kwitł kolonializm. Imperium Brytyjskie borykało się w Indiach z konkretnym problemem – niewolnicy, transportowani z Afryki do Indii, umierali z głodu. Koszty kolejnych transportów siły roboczej były zbyt wielkie, dlatego wielu głowiło się nad rozwiązaniem tego problemu. Wreszcie James Cook oznajmił: lekiem na to zło będzie drzewo chlebowe. Brytyjski statek, z pompą żegnany, wyruszył zatem w drogę morską na Tahiti. Wyprawa była długa i niebezpieczna, a morale na statku słabły, oj słabły. Nie pomagał w tym srogi kapitan, wymierzający bolesne i okrutne kary marynarzom za wszelkie przewinienia. Ci więc zaczęli szemrać. Kombinować. Myśleć. Jak się tego kapitana pozbyć? Wreszcie czara goryczy się przelała – wybuchł bunt. Kapitana pojmano, związano i ze świtą oddanych opuszczono w szalupie. Myśleli, że skazali go na pewną śmierć.
Pomylili się.
Wiedziony żądzą zemsty kapitan dryfował po morzu, aż dopłynął do Timoru, skąd odpływały statki do Anglii. Wrócił do ojczyzny w chwale, wydał wspomnienia, które szybko stały się bestsellerem, okrzyknięto go bohaterem. Natychmiast wysłano ekipę, która miała odnaleźć i pojmać buntowników. Wyruszył jeden statek, wyruszył drugi. I nic. Czas mijał, a w Europie zaczęły krystalizować się ważniejsze problemy, m.in. czujnie obserwowano Francję. Sprawa buntowników z „Bounty” zeszła na boczne tory.
A oni czekali. Wiedzieli, co jaka kara ich spotka – szubienica. Bali się. Postanowili wyprzedzić pościg i opuścić Tahiti. W 1790 r. na bezludną, otoczoną rafą koralową, wyspę Pitcairn przybyło 9 mężczyzn i 12 tahitańskich kobiet. Zbudowali osadę, kąpali się w niebieskiej lagunie, spacerowali po gajach mandarynkowych, zrywali kokosy, ananasy. Żyli w raju.
Pozornie.
Jutro przypłynie królowa: „Słabe dzieci się tutaj nie rodzą”
Na wyspę nie można się dostać. Statek przypływa 6 razy w roku, nie ma portu, nie ma lądowiska. Mieszkańcy (obecnie 48 osób) nie lubią obcych. Dokładnie sprawdzają, kto chce do nich dotrzeć i odmawiają wstępu tym, wobec których żywią jakieś podejrzenia – na przykład dziennikarzom. Maciej Wasielewski podał się za antropologa i dzięki temu wyrażono zgodę na jego pobyt na wyspie. Pitcairneńczycy zachowują ze światem poprawne stosunki, ale wyraźnie się dystansują. Żyją w komunie, we wspólnocie, grubą kreską oddzielając się od Wielkiej Brytanii. Podtrzymują mit życia na pięknej wyspie, zamiatając brudy pod dywan i uważnie dbając, aby żaden pyłek spod tego dywanu nie wypadł. A mają co ukrywać.
Okazuje się, że rajska wyspa nie tylko nie jest Arkadią, ale jest wręcz jednym z ostatnich przedsionków piekła. Historie, które w książce „Jutro przypłynie królowa” opisuje Wasielewski, są okropne. Odrzucające i bolesne, bo dotyczą tych, którzy nie mogą się bronić – dzieci. Na Pitcairn nie ma jednostek słabych, niedorozwiniętych i chorych. „Takie się tutaj nie rodzą” – niechętnie odpowiadają na pytanie mieszkańcy i ucinają ten wątek. Co się dzieje z chorymi dziećmi? Nikt o tym głośno nie mówi, ale autor wyraźnie sugeruje, że takie jednostki są eliminowane.
„Dziewczynki muszą pozwalać Chłopcom”
Od dawna na Pitcairn istniało przyzwolenie na pozamałżeński seks. Kobiet było mało, a żony się „Chłopcom”, jak powszechnie są nazywani, szybko nudziły. Mamy powtarzały więc córkom, nie patrząc im w oczy, że „muszą pozwalać Chłopcom”. Te nie rozumiały, co matki mają na myśli. Kiedy zrozumiały, przestały samotnie zrywać owoce w sadzie. Przestały samotnie spacerować. Przed każdym wyjściem z domu wzrokiem skanowały okolicę. Gdy mijały jednego z Chłopców, przez głowę galopowały myśli: „Jeśli się uśmiechnę pierwsza i powiem „Dzień dobry”, to może da sobie spokój? Może dzięki temu nie będzie bił?”.
Chłopcy byli chlubą Pitcairn. To oni pracowali, budowali domy i drogi. Rąbali drewna, pomagali starszym mieszkańcom. Bez nich wyspa by nie przetrwała. Może dlatego wybaczano im ten „drobny” grzech? Gwałt był częścią dnia. Jak jedzenie. Byłeś głodny, zrywałeś mandarynkę. Naturalna czynność – opowiadał autorowi jeden z mieszkańców.
Ojcowie odwracali wzrok, gdy córki wracały do domu i broczyły krwią. Mówili też matek: „Zasłoń oczy”, kiedy pokoje córek odwiedzali ich bracia. Gwałcili prawie wszyscy. Dziadkowie, wujkowie, sąsiedzi. Nigdy ojcowie. To była ostatnia granica, której na wyspie nie przekroczono.
Między sprawcami i ofiarami rodziła się okrutna więź. Dziewczynki sobie powtarzały: mógł pobić, a nie pobił. Jest dobry. Mógł być bardziej brutalny. Mógł zawołać kilku kolegów, a przywołał tylko jednego.
Luksusowe więzienie: pokój telewizyjny, basen i siłownia
Sprawa gwałtów była trzymana pod kluczem przez dziesięciolecia. Żadna z ofiar nigdzie nie zgłaszała swojej krzywdy i wydawało się, że tak będzie zawsze. Wreszcie jedna dziewczyna nie wytrzymała, kilka lat temu uciekła do Nowej Zelandii i zgłosiła się do władz. 30 września 2004 roku rozpoczął się głośny proces, o którym pisały media całego świata. Chłopcy się wypierali, mieszkanki wyspy ich broniły. Dowody były jednak zbyt oczywiste, żeby sąd mógł przymknąć na to oko. Chłopcy zostali skazani. Aby mogli odbyć wyrok, władze Wielkiej Brytanii zbudowały na Pitcairn więzienie. Za ogromne pieniądze. Z basenem, z siłownią. Z pokojem telewizyjnym, kuchnią. Więźniowie (sześciu) odpoczywali w swoich „celach”, a wieczorami przyjmowali gości. Ponieważ wyspa nie poradziłaby sobie bez ich pracy, cztery dni w tygodniu spędzali poza murami więzienia i w dalszym ciągu budowali drogi, rąbali drewna. Żyli tak, jakby się nic nie stało. Po dziewięciu miesiącach wyrok zmieniono im na areszt domowy. O pobycie w więzieniu mówili wprost: „To był hotel”.
Wyspa znalazła się na celowniku, więc Wielka Brytania, do której oficjalnie należy to terytorium, musiała zadbać o jej wizerunek. Starano się, aby świat szybko zapomniał o procesie, sprowadzono ludzi z zewnątrz, zadbano o infrastrukturę, żeby zachęcić do odwiedzin turystów. Ale mieszkańcy dalej byli nieufni i zamknięci. Przestali jednak udawać, że są wspólnotą.
Mieszkańcy Pitcairn – najdroższe społeczeństwo świata
Po tej lekturze rodzi się szereg pytań, m.in. podstawowe: czy człowiek jest z natury dobry? Pitcairneńczycy, odizolowani, bez nadzoru, postawili siebie ponad jakimkolwiek prawem i znaleźli wytłumaczenie na każdy zły uczynek. Więcej – ze zła uczynili normę. Udowodnili, że niekontrolowana jednostka jest w stanie posunąć się do najgorszych czynów.
Można się również zastanawiać, jaki jest sens utrzymywania terytorium, położonego piętnaście tysięcy kilometrów od Londynu, na którym żyje niecałe 50 osób. Mieszkańcy Pitcairn są najdroższym społeczeństwem świata, gdyż Wielka Brytania wykłada na nich ogromne pieniądze. Sprowadza ropę, leki, nauczyciela do kilkorga dzieci. Bo dzieci przestały się tam rodzić. Płaci setki tysięcy funtów na transport do szpitala (2 tysiące kilometrów!) osób, które wymagają specjalistycznej pomocy. A teraz próbuje odbudować wizerunek wyspy i buduje lotnisko.
Jutro przypłynie królowa to książka przerażająca. Ciężko mi było uwierzyć, że to prawdziwa historia, a nie scenariusz jednego z popularnych filmów. Czyta się znakomicie, autor dozuje informacje, składa je tak, żebyśmy dopiero przed ostatnią stroną mogli sobie złożyć obraz w całość. Uwielbiam takie kompozycje, są dla mnie pokłonem w stronę inteligencji czytelnika. Nie tylko polecam, ale wręcz namawiam do sięgnięcia po tę książkę!
W mojej faktograficznej skali daję 6/6.