Slumsy, grobowce, w których na kilku metrach gnieżdżą się 20-osobowe rodziny, burdele, prochy, skupy złomu, w których dzieci, jedyni żywiciele rodziny, zarabiają na ryż, zarazy, śmierć. To Manila, o której opowiada Wojciech Tochman w najnowszej książce „Eli, Eli”. Książce bardzo dziwnej.
Dwa lata oczekiwania, sprawdzania Facebooka Tochmana&Wełnickiego, czytania informacji o etapach pracy nad książką, zachwycania się zdjęciami i fragmentami tekstu. I wreszcie jest, leży na moich kolanach, a ja jestem już po lekturze. I mam ochotę cisnąć tą książką o ścianę.
A ona się uśmiecha
Wojciech Tochman zobaczył zdjęcie, na którym dwie kobiety stoją w morskiej wodzie. Starsza podtrzymuje młodszą, obie mają na sobie liche sukienki, a może nawet nocne koszule. I nie byłoby w tej fotografii nic wstrząsającego, gdyby nie choroba młodszej kobiety – jej twarz, szyję, dekolt, ręce pokrywają guzy. Rozmazały się pod nimi rysy twarzy, zniknęły oczy, zdeformowało ciało. Pozostał uśmiech – szeroki, paraliżujący odbiorcę.
Pod wpływem wrażenia, jakie wywarła na reporterze ta fotografia, postanowił wyjechać na Filipiny. I tak powstało Eli, Eli, książka opisująca skrawek świata, przez bogatych zachodnich turystów określanego rajem na ziemi, przez Kościół ostoją katolicyzmu, a przez Tochmana jądrem ciemności.
Jeśli pisze się o Filipinach, to przede wszystkim w kontekście rajskich plaż, pięknych kobiet albo ukrzyżowań w Wielki Piątek. O slumsach rzadko, bo nie ma o czym. Że są na świecie dzielnice nędzy, ludzie mieszkają w kartonach, na kilku metrach kwadratowych gnieżdżą się dziesiątki osób – wiemy. Że szerzą się w nich choroby, insekty, pasożyty, śmierć – tak, słyszymy takie historie. Że dzieci umierają z niedożywienia, ośmiolatki są uzależnione od narkotyków, a nastolatki sprzedają swoje ciała – telewizja czasem pokazuje takie rzeczy. Niemiło jest jednak o nich czytać, nieprzyjemnie zobaczyć zdjęcie, bo jeszcze oczy patrzącego wwiercą się w naszą duszę i tylko humor popsują, a ciastko z kawą przestanie smakować.
Lotem za tysiąc euro przywożę biedę do domu
No właśnie, ale jeśli interesujemy się światem, to wszystko mniej więcej wiemy i z książki Tochmana nie dowiadujemy się [plik 1 prawa] niczego nowego. Reporter mówi, że pojechał do Manili nie tylko po to, aby pokazać Zachodowi drugie, mniej znane oblicze Filipin i napisać reportaż o biedzie i niedoli. Interesowało go co innego – spojrzenie białego postkolonialnego pana, który podróżuje po kraju nędzy. Po co to robi? Jedzie na wycieczę do slumsów, pstryka zdjęcia swoim iPhone’em i natychmiast publikuje je na Instagramie albo na Facebooku. Bieda jest w cenie, klika się, zbiera lajki. I coś z tego wynika?
Zastanawiam się, czym się różni wizyta Tochmana od wizyty bogatego turysty. Być może nawet jego zachowanie jest gorsze – ich cechuje bezmyślność, on robi to celowo, kradnie tym ludziom jedyną wartościową rzecz, ich własną historię. Zabiera im tożsamość, klei z ich losów historię i sprzedaje ją zachodnim turystom. Traktuje ich jak tworzywo, niezbędne do wytworzenia produktu. I znów – ludzie kupują, klikają, zbierają lajki. Jest fun.
Tochman się tego nie wypiera. Pisze: Jedyna cenna rzecz, jaką posiadają, to informacja o sobie, o swoim sąsiedztwie, o swojej biedzie. Ja im tę informację zabieram, pakuję do bagażu i lotem za tysiąc euro przywożę do domu. Ale czy jeśli mówi o tym wprost, to jest usprawiedliwiony? Nie tłumaczy, jaki ma w tym cel, nie mówi o misji, o pomocy. Przeciwnie – uważa, że tym ludziom nie wolno pomagać. Próbował, poniósł klęskę. Zaszkodził swoim bohaterom, zburzył bezpieczną atolę, którą w tym chaosie sobie stworzyli. Nie tak ma to wyglądać, pomoc powinna iść od góry, od państwa, przybrać masowy charakter – taki wniosek można wysnuć z reportażu. Lepiej zostawić wszystko tak, jak jest.
Mnożą się na tych grobach bez opamiętania
To, co mnie w tej książce mierzi i sprawia, że uważam ją za najsłabszą w dorobku Tochmana, to teza. Z „Eli, Eli” bije stronniczość, autor nie kryje się z agresją w stosunku do Kościoła i można odnieść wrażenie, że za całe filipińskie zło i nędzę odpowiada KK. W książce pojawia się jeden ksiądz – bohater negatywny, niewątpliwie w amoku, a być może nawet chory psychicznie, który knuje przeciwko ludziom, mieszkającym na cmentarzu. Chce ich stamtąd wykurzyć, jak mówi, bo nie może pogodzić się z tym, że żywi nie szanują zmarłych. A gdzie mają żyć, gdzie się podziać – to go nie interesuje.
…i mnożą się na tych grobach bez opamiętania, bum-bum, strach patrzeć jak bezwstydnie zwiększają mi tu populację, Pana Boga się w ogóle nie boją, taka kultura… mnóstwo tam jest grzechu, hazard, prostytucja, taka kultura po prostu, ale ja ich stamtąd wykurzę, ja mam plan… szumowiny jedne zakazane, koniec z nimi, koniec
Jeden obłąkany ksiądz. A o tych, którzy pomagają ludziom w nędzy, bo zapewne bywają i tacy, ani słowa. Można to nazwać subiektywnością, a można nieuczciwością, nieważne jak to zdefiniujemy, dla mnie to wielki minus tej książki, który mnie zwyczajnie odrzuca.
W imię ojca i syna, święta jest rodzina
Niepokój wzbudza także styl. Autor dobrze oddaje charakter języka rozmówców i ich sytuację: niekiedy słowa dygoczą, drżą jak pod wpływem dużego bólu, jeśli bohater opowiada o trudnych doświadczeniach, innym razem pędzą, żeby oddać rytm milionowej metropolii. Nie czyta się tego płynnie, raczej rwie kolejne fragmenty, bo Tochman nie unika maniery.
… siedziałem tam trzy miesiące, bicie, podwieszanie, takie to, kurwa, ich monitorowanie, nauka modlenia, w imię ojca i syna, jak za wąsko otwierałem gębę, za cicho, ojcze nasz, to mokra decha i jebut po gołych plerach, no, zdrowaś mario, jak za szeroko, łaskiś pełna, to po tyłku albo łydkach, trzydzieści osiem razy, bo miałem wytatuowany numer trzydzieści osiem, wierzę w boga ojca, co to, chuju, znaczy, pytali, no, ten numer, kurwa, nic nie znaczy, chwała ojcu i synowi, i duchowi świętemu (…)
Stosuje również chwyty dobrze znane z poprzednich książek, gra z czytelnikiem (np. oddaje głos bohaterowi, odbiorca wsłuchuje się w jego historię, a później widzi takie zdanie: Tego, rzecz jasna, Edwin N. nie mówi wszystkim przybyszom z Dalekiego Zachodu). To irytuje.
Nie wiem, co sądzić o tej książce. Może gdybym pierwszy raz sięgnęła po tego typu literaturę, byłabym olśniona, że można tak pisać. Ale ja Tochmana znam, cenię i już wiem, że on to potrafi. Zabrakło mi w Eli, Eli świeżości i, co dziwne u tego autora, zabrakło empatii. Temat jest warty uwagi, warsztat bardzo dobry, w końcu Tochman ma świetne pióro, ale to pierwsza książka, w której widzę tyle mankamentów. Miało być brutalnie, dobitnie, mocno. Wyszło chyba za bardzo. Czytając Eli, Eli, miałam wrażenie, że autor przy pisaniu nie powstrzymał części emocji, które dla mnie stanowią zasadnicze wady tej pozycji. Mam mieszane uczucia, nie sięgnę po tę książkę kolejny raz. Nie wiem, co z nią zrobić.