Ed Vulliamy: Można mnie usunąć z Bośni, ale nie można Bośni usunąć ze mnie

Ed Vuillamy
Fot. Łukasz Stańczyk

Brytyjski pisarz, dziennikarz, korespondent „The Guardian” i „The Observer”. Pracował w Bośni, Iraku, USA. Mówi o sobie, że jest korespondentem antywojennym. W 1992 roku doniósł światu o obozach koncentracyjnych w Bośni. Jako pierwszy dziennikarz w historii zeznawał w Międzynarodowym Trybunale Karnym dla byłej Jugosławii (także w procesach Radovana Karadżica i Ratko Mladica). Co Ed Vulliamy mówi o swojej najnowszej książce Wojna umarła, niech żyje wojna i dlaczego po dwudziestu czterech latach postanowił powrócić do tematu wojny w Bośni?

Polskim czytelnikom Ed Vulliamy jest dobrze znany jako autor książki Ameksyka o walkach karteli narkotykowych na pograniczu amerykańsko-meksykańskim. W 2013 roku otrzymał za nią Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego. Na Big Book Festival w Warszawie Ed Vulliamy opowiedział o swojej najnowszej książce Wojna umarła, niech żyje wojna, w której wraca do wydarzeń, jakie przed dwudziestoma czterema laty rozegrały się w byłej Jugosławii. Dlaczego po takim czasie postanowił odszukać część swoich bohaterów i ponownie zanurzyć się w piekło, którego był świadkiem?

Niektóre rzeczy trzeba powiedzieć, niektórych głosów trzeba wysłuchać. Z powodów, które do dziś mnie bulwersują i których nie rozumiem, ludobójstwo w Jugosławii pozostaje wymazanym z pamięci epizodem. Czarną dziurą. A ono miało miejsce rzut kamieniem na południe, godzinę lotu samolotem. Książka, którą napisałem, nie jest książką o ludobójstwie jako takim, ale o świadkach tych wydarzeń. O tych, którzy przeżyli. O kobietach noc w noc gwałconych w obozach koncentracyjnych. Te głosy zostały zagubione. Zadaniem, które sobie postawiłem, nie jest przekazanie uniwersalnej prawdy, ale opowiedzenie tych historii. Zapomnienie o nich byłoby zbrodnią wojenną samą w sobie.

To, że mogłem ujawnić istnienie obozów koncentracyjnych, to był jednocześnie wielki zaszczyt i wielkie obciążenie. Nie każdy trzydziestoośmiolatek tego doświadcza. Ten honor został ze mną przez kolejne dwadzieścia lat. Uznałbym, że nie sprostałem zadaniu, zawiodłem siebie i ich, gdybym przez ten czas nie opowiadał tych historii – mówił Ed Vulliamy.

Siedzieliśmy na drewnianych skrzynkach albo na kocach na trawie. Niektórzy chrupali obwarzanki, inni skrupulatnie notowali. Słońce przygrzewało w plecy. Prawdziwe polskie lato. Ale wokół Eda Vulliamy’ego panowała cisza. Wsłuchiwaliśmy się w jego słowa. A mówił  o rzeczach trudnych – doświadczeniach wojennych, odkryciu obozów koncentracyjnych, spotkaniach z Ratko Mladicem i Radovanem Karadżicem.

Ed Vuillamy

Fot. Łukasz Stańczyk

Wojna się skończyła, mijały lata. A Vulliamy cały czas utrzymywał kontakty z rodzinami, które po wojnie zostały przyjęte w Wielkiej Brytanii. Jak sam przyznaje, było ich niewiele. Odwiedzał je, patrzył, jak rosną ich dzieci. Nawet gdy chciał uciec od tematu, on sam do niego wracał – tak jak na wakacjach w Miami, gdy spotkał córkę mężczyzny, z którym tydzień wcześniej w Manchesterze rozmawiał o wojnie. Mimo upływu czasu Jugosławia wciąż była blisko. Niepokojąco blisko.

Część tych, którzy przeżyli ludobójstwo, jakoś sobie radzi. Inni nie radzą sobie wcale. Myśl o napisaniu tej książki pojawiła się we mnie, kiedy przeprowadzałem wywiad z osobą, która przeżyła Auschwitz. Zapytałem, jak jej się to udało. To najczęściej najgłupsze pytania prowokują najlepsze odpowiedzi. I taką uzyskałem od tej kobiety. Odpowiedziała mi: „Ja przeżyłam? A skąd Pan wie, że ja przeżyłam?”.

Czy piekło można przetrwać? Czy z taką traumą można sobie poradzić? – O tym właśnie jest książka. Spotkałem się z Claudem Lanzmannem, reżyserem jedenastogodzinnego filmu Shoah. Powiedział mi: „Twoja książka jest o przetrwaniu, nie o zmarłych. Mój film jest o zmarłych, nie o przetrwaniu”. I to bardzo dobre podsumowanie.

W książce opowiadam historię kobiety seryjnie gwałconej. Największym jej bólem nie było to, co ją spotkało, ale to, że nie wiedziała, jak zginął jej syn. Nie miała ciała, które mogła pochować. Niewiedza na temat bliskich to najbardziej bolesny element nieprzetrwania. To, czy ta kobieta była w stanie poradzić sobie ze wspomnieniem wielokrotnych gwałtów, było w tym momencie rzeczą drugoplanową. Nie była w stanie przeżyć tego, że straciła syna. Że nie wie, co się z nim stało.

Autor Wojna umarła, niech żyje wojna w czasie pracy nad tą książką współpracował z tłumaczką, którą poznał w obozie koncentracyjnym, gdy była siedmioletnią dziewczynką. Traktuje ją jak trzecią córkę. Jest znakomitą tłumaczką, posiada dar otwierania ludzkich serc.

Kobiety zwierzały jej się na ucho. Opowiadały o gwałtach. Zapadała noc, rozmowy się nie kończyły. Ja robiłem notatki, one dalej szeptały sobie do ucha. Jedna z kobiet powiedziała tak: „Przez cały czas patrzyłam im prosto w oczy. Cały czas”. Siła, z jaką to powiedziała, mnie zszokowała. Ludzie są niesamowici.

W 1991 roku Ed Vulliamy znalazł się w Bośni przez przypadek. Wysłano go do Włoch, chciał tam wieźć prawdziwe dolce vita, chodzić do opery, na mecze piłki nożnej. Pisać o przestępczości zorganizowanej. I nagle dowiedział się, że coś dziwnego dzieje się w Słowenii, następuje mobilizacja do jugosławiańskiej armii. Spakował się i następnego dnia był już na miejscu. Został tam przez kolejne trzy lata.

Ed Vuillamy

Fot. Łukasz Stańczyk

Gdy w 1992 roku reporter doniósł światu o istnieniu obozów koncentracyjnych, człowiek z kręgu Karadżica zaprosił go na herbatę. Powiedział mu wtedy: „Znalazłeś je. Chociaż były trzy kroki od Wenecji”.

To była niezapomniana rozmowa. Oczywiście, on kpił sobie z Zachodu, twierdząc, że nikt nie wiedział. Wszyscy wiedzieli: CIA, MI5, dyplomaci, rządy. Stanowiło to element satanicznej strategii, żeby zostawić ich samym sobie. Jest wiele pokładów psychopatii u ludzi. Ten człowiek był profesorem literatury. Ciągle cytował Szekspira, aczkolwiek nieprecyzyjnie. To on zarządził spalenie biblioteki w Sarajewie. To jest na pewno przejaw jakiejś psychozy. Kiedy spotkałem go w 1992 roku, bez przerwy nawiązywał do epickiego cierpienia narodu serbskiego. Ta cała sytuacja byłaby nawet śmieszna, gdyby nie była tragiczna – opowiadał Vulliamy.

Mimo poinformowania świata o istnieniu obozów koncentracyjnych pod koniec XX wieku w sercu Europy, wielu ludzi dalej próbowało temu zaprzeczać.

Kiedy w zimę 1996 roku wróciłem do Omarskiej, zastałem tam żołnierzy, którzy twierdzili, że nic się nie wydarzyło. Że to muzułmańska konspiracja. Przecież ja tam byłem kilka lat wcześniej. Widziałem obóz. Jeszcze tego samego dnia udałem się w poszukiwaniu osób, z których inicjatywy były prowadzone te obozy. Dotarłem do człowieka, który prowadził tam szpital. Skojarzenia z II wojną światową nasuwają się same.

To był jedyny raz, kiedy ten człowiek opowiedział o wszystkim, co tam się działo. Może dlatego że się upił. Zanotowałem tę jego pijacką spowiedź. Lata później spotkaliśmy się po dwóch stronach sali sądowej. Wtedy wszystkiemu zaprzeczył. Ale ja już to miałem zanotowane, prawda znalazła się w książce.

Na sali sądowej Vulliamy spotkał się z Milomirem Stakicem i Radovanem Karadżicem. Co widać w oczach człowieka, który mordował i skazywał na śmierć z zimną krwią? – Niczego tam nie dostrzegłem. Niczego. Stakic był butny. Zaprzeczał wszystkiemu. Karadżic był pewny siebie. Zachowywał się, jakby przyjechał z innego świata. Powiedział, że tylko jedna osoba zginęła w Omarskiej, że wszyscy świadkowie mówią o tej samej osobie. Odpowiedziałem mu, że kłamie – mówił.

Dziennikarz przyznaje, że jego proces oprawców nie usatysfakcjonował. Jak się więc mieli czuć ludzie, którzy byli torturowani? Którzy stracili najbliższych? Którzy do dziś nie mogą odnaleźć kości swoich dzieci? – Odmawia im się prawa do własnej historii. Albo się te historię wymazuje. Na tym zasadza się niemożliwość przeżycia. Stąd ta potrzeba, aby opowiadać o ich świadectwach, aby przypominać o tym, co naprawdę się wydarzyło na Bałkanach. Dlatego napisałem tę książkę.

Ed Vuillamy

Fot. Łukasz Stańczyk

Ed Vulliamy, Wojna umarła, niech żyje wojna
Wydawnictwo Czarne, 2016