Dysforia Marcina Kołodziejczyka: w krzywym zwierciadle prosty portret mieszczan polskich [RECENZJA]

Fot. Łukasz Stańczyk

Długo nie mogłam się zebrać do napisania recenzji tej książki. A to dlatego że ona jest taka niby. Niby to śmieszne, ale nie do końca, niby przenikliwe, ale miejscami uproszczone.  Niby reportaż, ale ocierający się o metafizykę, kierujący się bardziej w stronę Miedzy Muszyńskiego. Niby o nas wszystkich, ale nikt z nas się tam nie odnajduje (a-tu-tu. Czyżby?). Językowo natomiast Dysforia sięga nieboskłonu. Jest fe-no-me-na-lna. Marcin Kołodziejczyk po raz kolejny udowadnia, że ma słuch absolutny. I że niesłusznie stoi w drugim rzędzie polskich reporterów.

Lubię być wprawiana w osłupienie. Gdy czytam jakąś książkę i nagle jedno, dwa, trzy zdania sprawiają, że żołądek zaczyna mi się obracać, jestem w raju. Przyczyny mogą być różne: to może być świetna konstrukcja, znakomity język, bystra obserwacja, trafna puenta. W Dysforii odnalazłam wszystkie.

Powinnam teraz krztynę napisać o treści, ździebełko o konstrukcji bohaterów, ociupinę o konstatacjach autora i po trosze o języku. To wszystko przyprószyć garstką swoich refleksji, udekorować kilkoma zdjęciami i voila, recenzję podano do stołu. Ale tego nie zrobię, bo w nastroju jestem, co by ten materiał tył naprzód rozpocząć, spodem na wierzch wywrócić, do góry dnem postawić.

Dysforia Marcina Kołodziejczyka: wznieśmy się na wyżyny językowe

Drodzy (zwrot ten nie bez przyczyny tu się pojawia, wszak Kołodziejczyk w Dysforii w korpo-slangu zasuwa, zupełnie, jakby się bał, że przekroczy dedlajn i będzie fakap), trzymając się tej konwencji, zacznijmy od ustalenia kejpijajów. Omówimy dzisiaj trzy kejsy, pierwszym z nich będzie język.

To on tak naprawdę robi tę książkę. Bezsprzecznie język jest tutaj najważniejszy. Można mówić, że obserwacje autora pobudzają do refleksji, że punktuje on absurdy dnia codziennego, że szkicuje sylwetki mieszkańców miast i wkłada je do odpowiednich katalogów. I on to wszystko robi, a i owszem, ale w jaki sposób! Kochani (uparcie konwencji się trzymając), szwargot Kołodziejczyka to nic innego jak metamowa.

Poniżej fragment najwybitniejszego reportażu z tego tomu. Ostatniego:

Kuchnia: byłby najwyższy czas wreszcie zdjąć odium nieelegancji z żeberek wieprzowych – to jest pełnowartościowe mięso, przecież nie trzeba go podawać obowiązkowo w zawiesistym dipie gulaszowym, można oddzielić od kości i ułożyć na nachosach, podawać z płatkami bratków i carpaccio z buraków. Starość – cichy zabójca, doktor filozofii jako ekspert mówi: oprócz tu i teraz istnieje jeszcze jakieś tam i kiedyś, starzejemy się. Sonda uliczna: uważam, że starzy ludzie zbyt epatują swoją starością. Wschodnia Polska: siedemnastolatek pod wpływem alkoholu zgwałcił kucyka i został ukarany grzywną w wysokości pięciuset złotych, po czynie wyraził skruchę i zapowiedział, że to był jego pierwszy i ostatni raz. Odnośnie wypowiada się rzecznik wschodniopolskiej prokuratury: smaczku dodaje fakt, że to był ogier.

Dysforia Marcina Kołodziejczyka: katalog bohaterów

W tym momencie kejs pierwszy łączy się z kejsem drugim, czyli bohaterami. Reporter pochyla się w Dysforii nad kilkoma typami mieszczan. Są korpo-szczurki, udające przed samymi sobą, że ich praca jest istotna, a i oni sami są nie byle jacy. Sens ich istnienia jest niepodważalny, oryginalność myśli rewolucyjna, pozycja społeczna – prestiżowa. To ci nielisi, niemali, niebanalni. Wpływowi. (aha).

Te korpo-szczurki mutują z ludzi prowincji, szukających w stolicy lepszego życia i codziennie sobie powtarzających, że właśnie je odnaleźli. Ale i z urodzonych w Warszawie (bo o rodowitych mówić nie można) również. Ci napływowi kupują mieszkania w peryferyjnych dzielnicach, myśląc, że Pana Boga za nogi złapali, wierząc, że sklepy i szkoły będą mieli pod nosem, a do centrum dojadą w 15 minut. (aha). To ci nieprzywykli, nieostrożni, sztubaccy. Naiwni.

Są też singielki, robiące wielkie kariery i codziennie rano budzące się na kacu. Robotnicy, którzy tym singielkom kładą drogie, egzotyczne parkiety. To ci rozdarci. Między domem na prowincji a pracą w wielkim mieście, między życiem a namiastką życia.

Są też ojcowie, walczący z matkami swoich dzieci o prawa rodzicielskie. Zjawisko wydawałoby się marginalne. Są też studentki i młode kobiety, bawiące się w Seks w wielkim mieście. Są i ludzie prawobrzeżnej Warszawy, którym się nie ułożyło. Leżą w parku, otwierają kolejne piwa i wspominają stare, dobre czasy. Są i staruszki, z rozrzewnieniem wspominające powstanie warszawskie.

Fot. Łukasz Stańczyk

Fot. Łukasz Stańczyk

Przekrój bohaterów jest ogromny. I można zarzucić Kołodziejczykowi, że niektórych z nich przedstawia schematycznie, wręcz stereotypowo. To we mnie wywołało wewnętrzny bunt i z kolejnymi stronami mierziło coraz mocniej. Jak bogata i spełniona zawodowo kobieta, to na pewno singielka, jak młoda studentka to na pewno płytka i lekkomyślna, jak prażanin, bimbający z piwem w parku to z pewnością patologia. Uproszczenie, a i owszem. Tyle że często taka właśnie jest rzeczywistość. I można zarzucić reporterowi, że zbyt banalnie podchodzi do tematu, ale nie można mu wytknąć, że banalnie go oddaje. Bo każdą z tych grup mieszczan odwzorowuje fenomenalnie. Za pomocą właściwego im języka.

Tu właśnie znajduje się wspólna przestrzeń między naszym pierwszym kejsem a drugim: język. Szwargot. Metamowa. Kołodziejczyk wznosi się na wyżyny, pokazując, że ma słuch absolutny. I nie chodzi tu tylko o wierne odwzorowanie rzeczywistości, ale o to, że autor przejmuje sposób mówienia swoich bohaterów. Mówi tak jak oni, myśli tak jak oni. Charakteryzuje zjawisko z pieczołowitą dbałością o każdy szczegół.

To znaczy: tyle się jej przecież przetłumaczało, że ten jej mongoł ją zniszczy, i żeby go odkopnęła zawczasu, ale czy ona w ogóle słuchała? A pamiętasz, jak cię ostrzegałyśmy, czy nie? pytają one, wszystko było widoczne jak na dłoni i można się było spodziewać, myśmy to widziały, że to jest pojeb, tyle ci się mówiło, to po co byłaś taka głucha? To teraz masz, mówią. No, ale nie ma się czym martwić, mówią także i sadzają ją na ławce w parku; przy okazji odnotowując wzrokiem, że ona nie ma zrobionego pedikiuru i chyba jej się zepsuł depilator, a ten zapaszek to czyżby? Niee, o cholera, a jeśli jednak? To jest zapaszek amoniakowy.

Dysforia Marcina Kołodziejczyka: nierzeczywista rzeczywistość

Trzecim kejsem (wciąż trzymając się ustalonego skołpu) jest rzeczywistość. Kołodziejczyk wręcza nam ładnie opakowany prezent, zachęcając do lektury, a w trakcie odpakowywania, z każdym kolejnym słowem i zdaniem, uśmieszek zaczyna znikać nam z twarzy. Bo on naprawdę pisze o nas. I o tym, z czym stykamy się na co dzień. I to bywa komiczne, ale bywa też smutne.

Mówi o czelendżach, życiu w korpo i na fejsie, graniu w Angry Birdsy, o obowiązujących trendach, ślęczeniu na fitnessach, zumbach i pole dance’ach, poceniu się przy wyzwaniach z Chodakowską, zmienianiu stylu życia i spożywaniu modnych koktajli z jagodami goji i nasionami chia, o kołczowaniu, zbieraniu kolejnych certyfikatów i chwaleniu się nimi w społecznościówkach, chodzeniu do modnych kawiarni, wypijaniu obowiązkowego smoothie/latte/frappe-srappe. I wiecie, co jest najgorsze? Że ja też to robię. I każdy z nas którąś z tych rzeczy robi. Może nawet wiele z nich. A nawet jeśli sami nie robimy, mamy znajomych, którzy to robią. Takie czasy, wszyscy cierpią na nieustanną biegunkę. Ciągle trzeba więcej, wyżej, głośniej, lepiej, szerzej, mocniej. Pytanie: właściwie po co? I warto po Kołodziejczyka sięgnąć, żeby sobie na to pytanie odpowiedzieć. I zobaczyć, jakie to wszystko puste i niewiele warte.

Czy widzieli już państwo mężczyznę, który próbował zapakować lodówkę do cinquecento? Niekoniecznie to wariat. Ekspert psychologii: nie dajcie sobie wmówić, że zdołacie sobie poradzić z życiem sami, zawsze pytajcie o wszystko ekspertów.

Marcin Kołodziejczyk, Dysforia
Wydawnictwo Wielka Litera