Depesze Michaela Herra: mówiono na nas śmierciojady, wojnoluby, moczymordy

Depesze Michael Herr

Depesze Michaela Herra nazywane są arcydziełem reportażu wojennego. Jest to faktycznie książka jedyna w swoim rodzaju, mocno pokazująca, że właściwie nikt z nas nie zdaje sobie sprawy, czym jest wojna. Brud, gruz, smród i głód, zabici, ranni, niewinne ofiary to tylko podstawa tej piramidy. Oczywiście, najtragiczniejsza, najbardziej bolesna. Ponad nimi znajduje się jednak skomplikowana sieć układów odpowiadających za wywołanie każdej wojny i finansujących jej rozwój; ludzie, dbający o to, by temat cały czas był gorący. I ludzie, relacjonujący przebieg konfliktu – korespondenci wojenni. Najczęściej ślepo wierzący w to, co usłyszą na konferencjach prasowych i bezrefleksyjnie powtarzający w swoich tekstach słowa dowódców wojskowych. Choćby najgłupsze, najbardziej kłamliwe.

Michael Herr był korespondentem wojennym w Wietnamie. Z polecenia redakcji „Esquire” przez ponad dwa lata (1967-1969) obserwował konflikt, nazywany jedną z największych porażek wojsk amerykańskich w historii. Robił to w sposób czynny, a nie bierny – siedział z żołnierzami w okopach, przeklinał z nimi, śmiał się, śpiewał piosenki i palił jointy. Odniosłam wrażenie, że doskonale by się zrozumiał z Wojciechem Jagielskim, który prezentuje podobnie czynne podejście do pracy korespondenta wojennego. Po powrocie do domu Herr opisał to, czego był świadkiem i zrobił to tak piekielnie dobrze, że książka została szybko okrzyknięta najlepszą pozycją o wojnie w Wietnamie i najlepszym reportażem wojennym w ogóle.

Pisanie o wojnie, też sobie fuchę wymyśliłeś, chcesz się dowiedzieć jednej rzeczy, a dowiadujesz się innej, zupełnie innej, i potem już nie możesz zamknąć oczu, krew zamarza, w ustach tak sucho, że haust wody znika, nim zdążysz przełknąć, a oddech cuchnie gorzej niż trupi jad.

Depesze Michael Herr

Fot. Łukasz Stańczyk

Co takiego jest wyjątkowego w Depeszach, że zachwycili się nimi krytycy literaccy, wydawcy oraz czytelnicy?  Przede wszystkim prawda o piekielnej machinie, jaką jest wojna. Herr pokazuje, że do Wietnamu posyłani byli młodzi chłopcy, mający mleko pod nosem, nierzadko traktowani jako mięso armatnie. To byli zwykli nastolatkowie, znieczulający się narkotykami, żeby przetrwać otaczający ich koszmar. Wielu nie wierzyło właściwie w to, gdzie się znalazło, czując się, jakby grali w wojennym filmie. Sterty trupów, śmierć kolegów, własne rany, huk dział, szczury, wszy, ślęczenie w okopach próbowali oswoić myślą, że to wszystko nie dzieje się naprawdę; że to tylko kolejny wojenny film, który oglądają. Odcinali się od rzeczywistości przerażeni złem, jakie człowiek może wyrządzić drugiemu człowiekowi. Ale to zło ich wciągało. Odczłowieczyli Wietnamczyków, traktując ich jak „żółtków”, nie-ludzi, nie-zwierzęta; istoty, które trzeba zabić. Stali się maszynami do zabijania, bohaterami filmów, które klatka po klatce toczyły się w ich głowach.

Wieloletnie oglądanie telewizji zrobiło tym chłopcom papkę z mózgów. Herr kwituje to mocno, bez złudzeń. To pierwszy prztyk, który daje mediom. Ale daje jeszcze drugi, wyraźniejszy i właściwie nie dający czwartej władzy żadnej szansy na obronę.

Dyskretne eksplozje

Bo w Depeszach oskarża korespondentów wojennych (a przecież sam nim jest!) o robienie z czytelników durniów. Z różnych powodów: jedni nie chcą się wysilać i chodzić w teren z żołnierzami, bo łatwiej jest posłuchać komunikatu na konferencji prasowej; inni nie przywiązują wagi do tego, co piszą, bo Wietnam jest dla nich tylko etapem w karierze. Bezrefleksyjnie powtarzają w swoich artykułach brednie opowiadane im przez dowódców wojskowych (którzy notabene, często nie potrafią poprawnie sklecić jednego zdania). Herr otwarcie kpi ze swoich kolegów po fachu, cytując absurdy z ich depesz: wspomina m.in. „dyskretne eksplozje” czy „przyjazny ogień”. Cel takiego działania jest jeden – jak najbardziej zataić prawdę, liczbę rannych żołnierzy i sytuację na froncie. Uwypuklić, że górujemy my, a nie oni.

Autor w Depeszach pokazuje, że korespondenci wojenni są ważnym elementem wojennego chaosu. Bo wojna to chaos, w którym podstawowym planem jest brak planu. I choćby sytuacja była bardzo zła, dowódcy wojskowi i tak zaserwują mediom hollywoodzki uśmiech i powiedzą, że jest świetnie. Gorzej, jeśli korespondenci wojenni przekażą te informacje dalej. Bo gdy wojna się skończy, a żołnierze powrócą do domu, nikt im nie uwierzy w to, co przeszli. Nikt się nawet nie domyśli, jakiego piekła byli świadkami.

depesze3

Pamięć zniekształca, ale to bez znaczenia

Na wyjątkowość Depesz wpływa nie tylko treść książki, ale również jej forma. Zawieszona między reportażem a powieścią, między jawą a narkotycznym transem, w który nieraz wpadał w Wietnamie autor. Niemal w całości składa się z opisów, będących poszatkowanymi myślami autora.

Kiedy już znajdowałeś się w środku tego wszystkiego (…) stawałeś się podobny do innych – tak jak oni, nagle nie umiałeś mrugnąć, splunąć. Każdy nawrót był taki sam, przerażający, wyczekiwany, rewolucja w jajach i w kiszkach, zmysły zasuwały jak stroboskopy, zanurzałeś się w sobie, aż po samą esencję, i wzlatywałeś od nowa, szukając gwałtownie jakiegoś skupienia, to było jak pierwszy kop psylocybiny, docierałeś do punktu, w którym ogarniał cię spokój, i wyzwalałeś całą radość, i cały lęk, jakich ktokolwiek kiedykolwiek doświadczył (…)

Mało w niej dialogów, przez co lektura nie jest najłatwiejsza. Porwane, luźno posklejane kawałki przesycone szczegółowymi informacjami o kolejnych operacjach wojskowych, żołnierzach, których poznał, dowódcach, z którymi miał do czynienia, korespondentach, z jakimi pracował tworzą opowieść o wojnie w Wietnamie. To właściwie monolog skierowany do czytelnika. Zupełnie taki, jakby autor siedział przy ognisku i paląc jointa, w przerażającej

Wokółfaktu poleca

ciszy snuł swoją opowieść. I ten styl! Naturalistyczny, wulgarny, za chwilę przechodzący w poetycką opowieść. Wielki talent, wielka rzecz.

Polecam!

Michael Herr, Depesze
Wydawnictwo Karakter

Czytaj także: