Andrzej Muszyński, Cyklon: Napisałem książkę o ludzkich obsesjach, które wyzwalają się na marginesach świata [WYWIAD]

Most w Myanmarze, zbudowany w 1849 roku
Fot. Ralf Andre-Lettau/gallery/Myanmar/Wikipedia

O Birmie postanowiłem napisać podczas pierwszego pobytu, gdy zobaczyłem cywilizację na skraju zapaści – mówi Andrzej Muszyński, pierwszy stypendysta Fundacji „Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego, laureat wielu nagród podróżniczych, autor trzech znakomitych książek. Jeden z najciekawszych i najwybitniejszych talentów literackich młodego pokolenia opowiada o swoim pisaniu, o Cyklonie, o tym, co go zafascynowało w Birmie i o kondycji polskiego reportażu.

Katarzyna Stańczyk: Jest Pan postrzegany jako jeden z najwybitniejszych talentów polskiej prozy. Krytycy i czytelnicy zachwycają się przede wszystkim Pana słuchem i kunsztem językowym. Z taką świadomością trudno pisać kolejne książki. Czyta Pan takie opinie na swój temat, przejmuje się nimi?
Andrzej Muszyński: W ogóle się na tym nie koncentruję. Bardzo rzadko czytam recenzje, częściej książki. Nie sądzę, by jakakolwiek opinia była obciążeniem, gdy po prostu z przekonaniem robi się swoje.

Na Cyklon czekaliśmy długo. Czytałam Pana poprzednie książki, nie mogłam się więc doczekać kolejnej, mimo że tematyka Birmy nie jest szczególnie bliska mojemu sercu. Czytałam Spustoszenie Emmy Larkin, wydawało mi się, że autorka dość dokładnie zagłębiła się w temat. Nie miałam potrzeby, by szukać dodatkowych informacji. Dlaczego postanowił Pan pisać o Birmie, temacie tak egzotycznym dla polskiego czytelnika?
To znaczy, że w reportażu szuka Pani przede wszystkim informacji. Myślę, że reportaż jako gatunek na pograniczu ma też bardzo rozmaitych czytelników. Inaczej jest w przypadku miłośników prozy czy poezji. Jest też duża grupa czytelników, która reportażu nie znosi. Ja nigdy nie sięgałem po literaturę faktu, by zasięgnąć informacji. Jeśli interesuje mnie jakaś dziedzina, sięgam po literaturę fachową. Tam piszą często bardzo mądre rzeczy. Cenię na przykład książki Marcina Gawryckiego o Ameryce Południowej. Jeśli coś mnie interesuje albo pasjonuje, jestem też w stanie przebrnąć przez bardzo żmudną lekturę. Chyba w ogóle ostatnio częściej je czytam niż literaturę faktu. Ja po prostu sięgam po reportaż, licząc na dobrą książkę.

O Birmie postanowiłem napisać podczas pierwszego pobytu. Zobaczyłem cywilizację na skraju zapaści. Kiedy kręciłem się nocą po kolonialnym Rangunie, w którym wiktoriańskie budynki zarastały drzewami, miałem wrażenie, że włóczę się po zgliszczach Europy. To silne doznanie. Pisałem książkę o ludzkich obsesjach, które jakoś wyzwalają się na marginesach świata, w pustce. Myśli się, kim jest człowiek, skoro w imię władzy staje przed puszczą, która ciągnie się setki kilometrów przez monsunowe góry zamieszkane przez łowców głów, i wycina w niej tunel, kładzie ropociągi, by przetransportować broń. Takie rzeczy tam się działy. Przyglądałem się, jak władza staje się bezbronna wobec przestrzeni, jak wszystko przestaje działać. Zastanawiałem się, dlaczego. O tym chciałem pisać. Nie miało dla mnie znaczenia, czy dzieje się to w Birmie. Mogłoby to równie dobrze dziać się w Tunezji czy gdzieś indziej. Birma była więc pretekstem i tłem dla tych opowieści.

Od pewnego czasu obserwuję na rynku pewne zjawisko: świetni reporterzy wybierają sobie kawałek świata, jeżdżą do niego, a następnie piszą o nim książkę. Hugo-Bader pisze o Rosji, Rejmer o Rumunii, Smoleński o Bliskim Wschodzie, Szczygieł o Czechach. Często są postrzegani jako eksperci od danego terytorium. Słusznie?
Nie mam pojęcia, czy uważają się za ekspertów. Wątpię. Autorzy są różni. Jednych rzeczywiście interesuje czysta polityka, potrafią pół nocy dyskutować o partiach w Tadżykistanie. Ekspert pracuje lupą albo mikroskopem. Publicysta odczytuje i przewiduje pewne mechanizmy, patrzy z góry. Bywa, że publicysta widzi i rozumie więcej niż skupiony na wąskim poletku ekspert. Ktoś inny, reporter, pisarz czy choćby przenikliwy turysta wchodzi do środka, rozpycha się i patrzy, jak to wygląda z tamtej perspektywy. Te rzuty powinny się tylko wspierać, a nie wycinać.

To niesie pewne ryzyko dla czytelnika, który ufa reporterowi. Ogląda obcy dla niego świat jego oczami i słucha wypowiadanych historii jego uszami. A później się okazuje, że to nie do końca prawda, że pewne wydarzenia zostały dopowiedziane albo bohaterowie skompilowani (z kilku historii reporterzy tworzą jedną sylwetkę). Czy w takich sytuacjach jeszcze mamy do czynienia z literaturą faktu? A może to już creative non-fiction?
Dla mnie jest to jasne. Skoro sobie dopowiada historie albo tworzy takie postacie, to pisze prozę i koniec kropka. Dobrze, żeby czytelnik miał jasność. Nigdy nie miałem potrzeby stosować takich zabiegów, reportaż to reportaż. W Birmie było tyle silnych obrazów, że nie było potrzeby kombinować. Wystarczyło uważnie patrzeć i chłonąć ten wybryk historii.

Czytaj także: Miedza Andrzeja Muszyńskiego: Czytelniku, mówi do ciebie kronikarz śmierci

Pan jest pisarzem czy reporterem? Pytam, bo o Południu nie powiedziałabym, że to reportaż, o Miedzy, literackim majstersztyku, pełnym symboli i wysublimowanej metaforyki, już nie wspominając.
Ale przecież Miedza to literatura piękna. Południe przeciwnie, bo są tam historie ludzi, których spotkałem, moje obserwacje i nic ponadto. Ja coraz bardziej zastanawiam się, czy w Polsce można zajmować się paroma rzeczami naraz. Bardzo mamy silną potrzebę owinąć delikwenta w folię i przykleić mu nalepkę, żeby się nie wywinął. Tak jest bezpieczniej i prościej. Jak jesteś zasępionym naukowcem, to można z nutką pogardy patrzeć na jakiś reportażyk. Jak jesteś poważnym reporterem, to może nie wypadałoby zachwycać się bazarem w Wietnamie. Nie mam zamiaru się temu poddać.

W tym roku byłem pierwszy raz w Egipcie, nie mogłem odejść spod piramid i dużo zdjęć robiłem. Wspaniale jest być naraz pisarzem, reporterem, turystą, rolnikiem czy kim tam jeszcze. Piszę o życiu, po prostu, raz tak, raz tak. O ludziach, pejzażu, własnych doznaniach. To zawsze występuje razem, nigdy osobno i na tej podstawie czytelnik wyciąga swoje wnioski. Są takie reportaże, które mistrzowsko markują pełny obiektywizm, ale tylko markują, bo pisze je żywy człowiek ze swoją historią, skłonnościami czy traumami. Ja lubię znać osobisty stosunek autora do świata, pokumplować się z nim, takie reportaże lubię. Stało się już anegdotą, że gdy do Polski przyjechał Colin Thubron, podczas spotkań autorskich Polacy zadawali mu w kółko to pytanie, a on go w ogóle nie rozumiał. Odpowiadał – jadę, patrzę, opisuję świat, swoje myśli i przygody, wszystko. W gruncie rzeczy to jest jakaś nadęta i płaska dyskusja. Ostatnio czytałem Neapol 44 Normana Lewisa, trochę pamiętnik, trochę reportaż. Tłumacze mieli tam chyba problem, bo Lewis wymienia miasteczka, których nijak nie można na mapach zlokalizować. Albo inaczej się przed wojną nazywały, co jest wątpliwe, albo mu się coś kompletnie pomyliło. Nie ma to tutaj znaczenia. Wspaniała książka.

W serwisie polska-azja.pl pojawiła się recenzja Michała Lubiny na temat Cyklonu. Dr Michał Lubina z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego napisał, że choć Pana książka jest dobra literacko, to zła merytorycznie. Znalazł w niej 40 błędów merytorycznych. Jak Pan się odniesie do tych zarzutów?
Cieszę się, że mu się podoba literacko. Do reszty uwag odniosłem się szczegółowo w merytorycznej odpowiedzi. Cyklon Andrzej MuszyńskiUważam, zresztą nie tylko ja, że większość z nich jest uznaniowa. Michał opowiadał mi kiedyś, że jego studenci znaleźli w krótkim tekście wybitnego i doświadczonego publicysty zajmującego się zawodowo Azją pięć błędów merytorycznych. Nie sądzę, by miały one jakiekolwiek znaczenie nawet dla czytelnika-erudyty. Mówi to, że dziennikarze, balansując na granicy swoich kompetencji, działają w trochę innym porządku, śledzą mechanizmy. Ale rolą Michała jest czepiać się z lupą szczegółów. Kibicuję mu w tym. Powinien napisać książkę o birmańskim zderzeniu pięciu religii, mnie nie starczyło już na to czasu. Parę razy widziałem styl, jaki panuje na konferencjach naukowych. Referent czyta swój tekst, a potem ekipa koleżanek i kolegów po fachu ładuje w niego, ile wlezie. Często złośliwie, myślę, że to niepotrzebne i często pretensjonalne. W mojej książce płaszczyzna, którą komentuje Michał, ma trzeciorzędne znaczenie. Przyglądałem się, jak ludzie reagują na paradoksy historii, jak w tym pływają. Punkty, które są istotne z punktu widzenia Michała, nie mają żadnego znaczenia dla przesłania tej książki. Nie zgadzamy się w tym i tyle.

Najpoważniejszy zarzut Michała Lubiny dotyczy potencjalnej szkody, jaką książka może uczynić czytelnikowi. Nie wie on zbyt wiele o Birmie, zbuduje sobie obraz tego kraju na podstawie Pana informacji. Co Pan o tym sądzi?
Trudno mi się do tego sensownie odnieść. Powiem tak – myślę, że jest mało powściągliwe. Po pierwsze, powtarzam, sądzę, że gatunek „faktów”, które Michał roztrząsa, nie ma żadnego znaczenia dla odbioru tych opowieści i ich sensu. Trzeba zdawać sobie po ludzku sprawę, że nawet wyrafinowany czytelnik wie o Birmie mało albo nic. Oczekiwać od niego, by z pasją analizował niuanse na birmańskiej scenie partyjnej, to nonsens. Oczekuje właśnie obrazu. Każdy ekspert wie o swoim wycinku świata często więcej niż Polak o Polsce. Prowincja średnio rozumie Warszawę, Warszawa często słabo kontaktuje, co się czuje i myśli kawałek dalej. Powinien być tego świadomy, mieć do tego dystans i dać na luz. Myślę, że mój czytelnik będzie budował sobie obraz tej rzeczywistości na zupełnie innych poziomach książki. Podstawowa, zdawałoby się, informacja – ile Birma liczy grup etnicznych. Jedne źródła podają, że 135. Inne zupełnie inaczej. Mam podejrzenie, że nikt tego do końca nie wie. Jakie źródło uznać za właściwe? Ścisła liczba nie ma znaczenia, jak mocno wpływa to na relacje międzyludzkie w tym kraju.

Jaką książkę chciał Pan napisać? Czy Cyklon to literatura faktu?
Tylko i wyłącznie.