Aleksandra Łojek, Belfast. 99 ścian pokoju: To miasto ma schizofrenię. Jest wielką metaforą życia [WYWIAD]

Fot. Mariusz Smiejek/mariuszsmiejek.com

Jak się żyje na co dzień na terenie postkonfliktowym? O życiu w Belfaście, o tym, jak różne znaczenie może mieć słowo „kłopoty” i dlaczego trudne miasta to piękne miasta, opowiada Aleksandra Łojek, autorka książki Belfast. 99 ścian pokoju.

Katarzyna Stańczyk: W mediach jest niewiele recenzji Belfastu. To trudna książka, którą trzeba czytać w dużym skupieniu, żeby sobie poukładać w głowie, czym właściwie był (a może jest) okres „Kłopotów” i o co tam tak naprawdę poszło. Pisała Pani ją ze świadomością, że będzie to pozycja niszowa, dla wymagającego czytelnika?
Aleksandra Łojek: Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy i jak poczytna będzie moja książka. Bardzo przeżywałam jej powstawanie, spisywanie opowieści, research,  chcąc jedynie, żeby to, co wiem, to, czego się dowiaduję w trakcie zbierania materiałów, nie trafiło do szuflady.

Dlatego wielkim i przyjemnym zaskoczeniem były dla mnie recenzje Michała Nogasia z Trójki, audycje w Tokfm, recenzja w „Tygodniku Powszechnym” czy w innych mediach. Przez dwa miesiące była na pierwszym miejscu bestsellerów Empiku w kategorii reportaż, co było dla mnie wielkim zaskoczeniem, teraz jest na dziewiątym. Wygrała plebiscyt czytelników w wydawnictwa Czarne w lipcu… Dostaję dużo maili od czytelników z różnych miejsc, więc nie do końca zgadzam się z tezą, że książka jest wymagająca – może w sensie zaangażowania bardziej niż przygotowania do lektury? Wydaje mi się, że o książka dla każdego człowieka, który chce zajrzeć głębiej. We wszystko.

Nie jest ona najłatwiejsza. W trakcie lektury zaznaczałam sobie fragmenty, w których tłumaczy Pani podłoże konfliktu, a niekiedy wręcz wynotowywałam pewne dane, żeby sobie je jakoś usystematyzować. Jak przebiegał proces gromadzenia materiału?
To trwało bardzo długo. Do Belfastu przyjechałam w 2009 roku. Do Irlandii Północnej w 2008 po powrocie ze stypendium ze Stanów Zjednoczonych. Błyskawicznie zrozumiałam, że muszę o tym wszystkim napisać. Czytałam, systematyzowałam  wiedzę, ale głownie słuchałam – i szukałam kontaktów. Przeczytałam setki książek na temat The Troubles, przejrzałam przeróżne archiwa, tysiące artykułów prądowych, przeprowadziłam setki rozmów, byłam na szkoleniach różnego rodzaju, w czasie których spotykałam różnych ludzi z historiami, które chcieli opowiedzieć… Na przykład uczestniczyłam w szkoleniu wczesnej interwencji okołosamobójczej prowadzonym w Belfaście, polegającym na nauczeniu się wyłapywania wczesnych sygnałów, że ktoś ma myśli samobójcze. Tam poznałam kilku moich bohaterów, którzy chcieli – gdy im powiedziałam, że piszę – opowiedzieć o czymś ważnym, bolesnym w ich życiu, co pokazuje traumę Belfastu. Rozmawiałam z paramilitarnymi, z ofiarami, przestępcami… dlatego to wszystko trwało kilka lat.

Pojechała Pani na Wyspy na stypendium. Żyła tam, pracowała tak jak wiele innych osób. Co takiego się wydarzyło, że postanowiła Pani zgłębić historię miejsca, w którym się znalazła?
Przyjechałam na stypendium naukowe do Londynu w ramach studiów doktoranckich, które wówczas robiłam na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Zajmowałam się ideologią dżihadu, fundamentalizmem i radykalizacją. Jednocześnie zawsze interesowały mnie historie ludzi uwikłanych w codzienność tych zjawisk.

Rozmawiałam w Londynie z byłymi terrorystami, spotkałam więźniów Guantanamo. Potem z powodów osobistych zrezygnowałam z doktoratu (na ostatnim roku) i dostałam pracę redaktora naczelnego maleńkiej polonijnej gazetki w Irlandii Północnej.  Była to kiepska praca za całkiem niezłe pieniądze, a wtedy znajdowałam się na zakręcie, finansowym i osobistym, więc pojechałam do Irlandii Północnej z moim byłym mężem, traktując ten wyjazd jako swoiste zesłanie.

Co się wydarzyło? Chyba nie było takiego momentu zwrotnego, który by mi otworzył oczy. Zawsze pisałam, prowadziłam bloga od 2006 roku, więc to był bardzo naturalny proces. Tyle, że w trakcie samego pisania coraz bardziej mnie wszystko zadziwiało, zaskakiwało, czasem przerażało. Sytuacja wymagała studiów. To stało się moją pasją – miejscowa historia, historie powiązanie przeszłości z przeszłością.

Fot. Mariusz Smiejek/mariuszsmiejek.com

Fot. Mariusz Smiejek/mariuszsmiejek.com

W książce pokazuje Pani, że można żyć w Belfaście przez wiele lat i nic nie wiedzieć o tym mieście. Chodzić po sieciówkach, spędzać popołudnia w kawiarniach, spacerować po ulicach. I potykając się o jeden z tytułowych murów, które dzielą miasto, zwyczajnie obejść je dookoła. I pójść dalej, jakby ich obecność była czymś oczywistym. Jak to możliwe?
Odpowiem pytaniem  na pytanie. Czy, zakładam, że mieszka Pani w Warszawie, wie Pani, co się dzieje na warszawskiej Pradze? Czy ja jako wieloletni mieszkaniec Krakowa, wiedziałam, co się dzieje w Hucie? Czy jako urodzona w Kielcach miałam pojęcie, jak wygląda życie w Kielcach Herby? Nie. Czytałam doniesienia prasowe, miałam jakiś obraz tych miejsc,  nie najlepszy, wzmacniany pogardą ludzi z przedmieść,  ale nie zajmowałam się detalami, zajęta prowadzeniem życia intelektualnego, towarzyskiego, itp. Tymczasem prawdziwe życie toczy się w takich miejscach i niepisanie o nim byłoby pisarskim grzechem głównym.

Nie znałam tragedii tamtejszych mieszkańców, ani ich radości, generalizowałam, uznawałam,  że to jakaś „patologia”, nie interesując się niczym więcej. Wielki błąd. I już nie lubię słowa „patologia” w kontekście społecznym. Uważam, że jest w Polsce nadużywane. Co ciekawe, w języku angielskim nie mówi się o patologicznych rodzinach, zachowaniach, to słowo uważane jest za wartościujące, odbierające szanse. Zgadzam się z tym i nie używam go.

Mury stają się częścią rzeczywistości. Jeśli ktoś się urodził w ich cieniu, dla niego to norma. Jeśli nie – jak ja – dziwi się i pyta. Tak powstała książka. Dziwiłam się i pytałam.
No i nie jestem powieściopisarką. Żeby pisać, potrzebuję prawdziwych ludzi i historii. I zdecydowanie miejsc, o których się milczy.

No właśnie. Belfast w tej książce jest pięknym miastem, ale bardzo podzielonym. Wyciąga Pani na wierzch wszystkie brudy, które mieszkańcy usiłują gdzieś utknąć, żeby im zeszły z pola widzenia. Jak przyjęli tę książkę Pani irlandzcy lub brytyjscy znajomi?
To nie brudy, to życie. Nigdzie świat nie jest tylko piękny. Pamiętam, jak jechałam przez West Hollywood w Los Angeles – samochód zatrzymał się na światłach. Patrzyłam na rozwalony przystanek autobusowy, pod którym siedzieli, stali, opierali się miejscowi hiszpańskojęzyczni, może nielegalni imigranci, może legalni, z pewnością bardzo biedni, z siatkami, zakupami, kobiety z podkrążonymi oczami, zmęczone. Kilkaset metrów od wspaniałych rezydencji elity szołbiznesu, które oglądałam parę chwil wcześniej. Czy gdy ktoś powie słowo „Hollywood” przychodzą na myśl przemycani ludzie, walczący o jedzenie, godność, rodzinę? Nie.

Książka nie byłą tłumaczona na język angielski. Moi brytyjscy czy irlandzcy znajomi wiedzą, o czym pisałam i co pisałam. Często byli bohaterami mojej książki i zachęcali mnie do tego, gdy miałam momenty zwątpienia albo gdy mnie coś przerastało, bym nie przestawała. Jaka będzie percepcja książki, gdy zostanie – jeśli zostanie – przetłumaczona na angielski? Z punktu widzenia miejscowych, nie napisałam nic nowego, oni to naprawdę wszystko wiedzą, to ich życie. To szokuje Polaków, bo nie rozmawiali z tymi ludźmi, z wielu powodów. Nie mam im tego za złe – takie życie.

Wniknęła Pani w historię Belfastu bardzo głęboko. Dużo granic musiała Pani przełamać, żeby dowiedzieć się tego, na czym Pani zależało?
Dużo. Przede wszystkim w samej sobie. Nie zawsze umiem, a może nawet- po prostu nie umiem otrząsnąć się po usłyszeniu czyjegoś życia, które jest jednym pasmem  tragedii i bólu. Zarażam się tym bólem. Ale z drugiej strony jestem szczęśliwszym człowiekiem, paradoksalnie. Bo mam wrażenie, że dotykam prawdy.

Fot. Mariusz Smiejek/mariuszsmiejek.com

Fot. Mariusz Smiejek/mariuszsmiejek.com

Bohaterami tego reportażu są ludzie z różnych warstw społecznych, o zróżnicowanych poglądach. Łączy ich kilka cech, między innymi ta, że muszą czuć się przynależni do jednej z dwóch grup. Brytyjczyk/Irlandczyk, protestant/katolik… Jak Pani myśli, dlaczego poczucie tożsamości odgrywa tam tak wielką rolę?
Żyjemy w czasach, w których doszło do wielkich zmian – ludzie identyfikują się z większymi grupami, rozmywają się określenia, definicje. Moim zdaniem to dobre, że mogę powiedzieć o sobie, ze jestem Europejką, potem Polką, ale wielu ludzi nie jest przygotowanych na takie szerokie patrzenie na siebie samych. Wypływa to z lęku, nieprzyzwyczajenia. Z drugiej strony szanuję to, że są ludzie, którzy potrzebują tego wąskiego samookreślenia, które jest trochę zawężające – ale mają do tego prawo, dopóki nie krzywdzą, wykluczają tym innych. Moi bohaterowie dopiero wyszli albo może wychodzą z konfliktu o tę tożsamość. Nie można od nich oczekiwać, że porzucą ten sposób myślenia, to kategoryzowanie.  Tracą wtedy poczucie bezpieczeństwa, poczucie „self”. Ale to się powoli zmienia.

Bohaterów łączy jeszcze jedna cecha – czują, że pokój jest nietrwały i że konflikt wcale się nie skończył. To przerażające, zwłaszcza że często takie opinie wygłaszają młodzi ludzie, którzy urodzili się już po „Kłopotach”. Z czego to wynika?
Z tego, że konflikt wciąż się tli. Myślę, że większość mieszkańców Belfastu bardzo pragnie pokoju, ale czasy są niespokojne. Nie tylko tutaj. Tutaj natomiast po prostu jest trudniej. Wszystko rozegrało się tak szybko. Gruba kreska, amnestia, potem przyjazd imigrantów, bo przecież i my jesteśmy częścią składową tego miejsca. To nie jest Londyn, czy Berlin, to teren postkonfliktowy.

Z reportażu można odczuć, że młodzi tęsknią za wojną. Bo ona dawała im adrenalinę i przede wszystkim zajęcie. A teraz nie mają co robić – siedzą na podwórkach, bez pracy, bez celu. Wielu z nich nie potrafi nawet czytać. To niewiarygodne. Zwłaszcza że Wielka Brytania udaje, że problem nie istnieje.  Za tę sytuację odpowiedzialni są politycy?
W mojej książce unikam generalizacji, jak ognia, zresztą z szacunku do miejscowej historii.  Napisałam, ze są tacy ludzie – opisałam przykład Eamonna. Nie jest on jedynym człowiekiem, który wypadł z życia, który został wykolejony. Celowo używam strony biernej, bo nie jest dużo w tym jego winy, że go przemieliła historia, że w wieku 14 lat dostał do ręki broń, by walczyć dla IRA, a potem znalazł się w Afganistanie. Całą młodość spędził, zabijając albo wiedząc, że tego się będzie od niego oczekiwało. Jak może się ktoś taki odnaleźć w pokoju? Puenta tej konkretnej historii jest niepokojąca- Eamonn zniknął. Nie widzę go. Widuję jego kolegów, ale nie widzę Eamonna z zaniedbanym huskim. Nie mam dobrych przeczuć.

Jak dziś wygląda Belfast?
Jest piękny, gdy świeci słonce, kiedy organizuje się festiwale, liczne tutaj, kiedy jest ciepło, kiedy miejscowi celebrują swoje tradycje. Jest wolny, pachnący, na ulicach słychać ponad sześćdziesiąt języków świata, można kupić jedzenie nepalskie, sushi, pić soki z jarmużu, kupować organiczne jedzenie i słuchać jazzu.

Jest przygnębiający, kiedy nad głową lata helikopter, bo ktoś komuś w zachodnim Belfaście przestrzelił kolana za karę albo kiedy dowiaduję się swoimi kanałami, że ktoś będzie wyrzucony z domu przez organizacje paramilitarne. Bo to się dzieje bardzo często.

Bo jest nieskończenie wiele Belfastów. Każdy jest mój. Choć ja wolę ten bardziej trudny.

Myśli Pani, że ta książka przyniesie jakieś zmiany?
Nie wiem. Chciałabym na pewno, żeby czytelnicy pokochali to miasto, dlatego właśnie, ze ma schizofrenię. Bo to też wielka metafora życia. Banalne przypomnienie, że tam, gdzie jest światło, jest też mrok. Nie brud, nie- mrok.