1945 Magdalena Grzebałkowska: po coście tu przyjechali?

1945 Magdalena Grzebałkowska
Autorka podpisuje egzemplarze na Warszawskich Targach Książki

1945 Magdaleny Grzebałkowskiej to nie jest książka o końcu wojny. To książka o powojennej rzeczywistości, dla wielu trudniejszej od tej, z którą mierzyli się przez poprzednie 6 lat. O trudzie budowania życia na nowo w obcym miejscu i obcej społeczności, o przesiedleniach, szukaniu w gruzach bliskich, masowych ekshumacjach, walce z szabrem. O początku i końcu, chaosie i próbie odnalezienia w nim jakiś punktów stałych.

Magdalena Grzebałkowska, 1945. Wojna i pokój

1945 Magdaleny Grzebałkowskiej mocno mnie zaskoczyło. Miejscami czytałam tę książkę z wypiekami na twarzy, zagłębiona w nią tak mocno, jakbym czytała jakąś powieść. Opowieść o uciekinierach z Prus Wschodnich, w temperaturze -20 stopni przedzierających się przez skuty lodem Zalew Wiślany z nadzieją, że uda im się dotrzeć do portu i odpłynąć do Niemiec, wbiła mnie w fotel. O 450 tysiącach Niemców, którzy, uciekając przed Sowietami, w panice próbowali dotrzeć do jednego z pięciu przejść Zalewu Wiślanego, w szkołach nie uczą. O tym, że tysiące z nich pochłonęła woda, też nie.

Grzebałkowska odmalowała ten obraz niezwykle sugestywnie tak, że słyszałam rżenie przestraszonych koni, krzyki i jęki przerażonych ludzi. Było mi piekielnie zimno. Czułam głód. Widziałam te stłoczone masy ludzkie i tych, którzy próbują sforsować przejście bez kolejki. Słyszałam błagania ojców, którzy myśleli, że szczęśliwie udało im się dostać na zamarznięty zalew, a których wozy zaraz zapadły się w lodzie. I którzy mogli tylko w odrętwieniu obserwować, jak ich żony, dzieci, cały dobytek i konie powoli pochłania woda. Słyszałam wrzaski błądzących we mgle. I dźwięk nadlatujących bombowców. Czułam niesamowitą rozpacz i przekonanie, że to już koniec, że wszystko na nic, że ratunek jest niemożliwy.

Ciężarów zabierać nie wolno! Lód ma swoją wytrzymałość!

„Wyładujcie chociaż połowę, tłuściochy! Teraz macie okazję zobaczyć, że jest wojna!”

Końskie kopyta owinąć szmatami! Inaczej nie będą mogły iść po śliskiej nawierzchni.

Na lodzie nie zbaczać z trasy, którą wytyczają choinki wsadzone w wyrąbane i zamarznięte przeręble!

Jechać w odstępach od pięćdziesięciu do stu metrów!

Przed samą mierzeją uważać!

[h2]1945 Magdaleny Grzebałkowskiej: torpedowy atak stulecia[/h2]

Podobne odczucia miałam, gdy czytałam o zatopionym, przeładowanym statku Wilhelmie Gustloffie, na którym zginęło od 6,6 do 9,6 tysiąca ludzi. O tych, którym udało się na niego dostać i którzy modlili się, by szczęśliwie dopłynąć do brzegu. O pasażerach innych statków, którzy zamarzali na zewnętrznych pokładach i zazdrościli ciepła uciekinierom z Wilhelma Gustloffa. O kapitanie tegoż wymarzonego okrętu, który zlekceważył wszystkie ostrzeżenia i wypłynął na pełne morze, w dodatku w pełnym oświetleniu. I o sowieckim kapitanie, który rozpaczliwie chciał odnieść jakiś spektakularny sukces i uniknąć aresztowania przez NKWD. I któremu na morzu nagle objawił się Wilhelm Gustloff. Skierował więc w stronę statku 3 torpedy, posłał na dno tysiące ludzkich istnień. Aresztowania uniknął, ale stracił uprawnienia kapitana, a ostatecznie wylądował na Syberii.

[h2]1945 Magdaleny Grzebałkowskiej: ten interes zajanty przez Gniźnianina[/h2]

Ale Grzebałkowska w 1945 opowiada też o innych wydarzeniach. O przesiedleniach i 1945, Magdalena Grzebałkowskazajmowaniu przez Polaków Ziemi Odzyskanych. O tym, jak nie potrafili się oni odnaleźć w zadbanych i czystych niemieckich gospodarstwach i z jakim zdziwieniem oglądali elektroniczne maszyny do czyszczenia żłobów dla zwierząt. Jak zajmowane przez nich domy, w których uciekający mieszkańcy zostawili wszystko, włącznie z obrusami, pierzynami i zastawą stołową, stopniowo popadały w ruinę. Bo Polska nie inwestowała w żaden sposób w przyznane jej tereny i przecież dalej nie jest w stanie tego robić – na Mazurach w wielu wioskach ludzie biedują, a ci, którzy chcą sobie jakoś ułożyć życie, wyjeżdżają za pracą do dużych aglomeracji lub za granicę.

[h2]1945 Magdaleny Grzebałkowskiej:  jesteśmy w nędzy, damy za swego 10-tygodniowego chłopczyka[/h2]

W 1945 autorka przejechała się przez Polskę wzdłuż i wszerz. Była na północy, opowiadając o Prusach Wschodnich i Pomorzu. Odwiedziła zrujnowaną po powstaniu doszczętnie stolicę. Wyjechała na doklejone do Polski zachodnie prowincje. Szukała klucza, którym mogłaby wytłumaczyć zakończenie wojny, ale go nie znalazła.

W 1945 widać przede wszystkim pokorę autorki wobec ogromu doświadczeń, emocji i ludzkiego materiału, z jakim przyszło jej się zmierzyć. Bo dziś nie sposób zrozumieć tego, co przeżywali i z czym musieli się zmierzyć ówcześni ludzie.

W 1945 widać również ogrom pracy, jaki autorka włożyła w przygotowanie tej książki. Powstała ona jedynie w rok, w co ciężko uwierzyć, czytając tak szczegółowe relacje. Z drugiej strony ludzkich historii pisać nie trzeba, one same się toczą, wystarczy tylko ich wysłuchać i pozwolić im wyjść na wierzch z głęboko ukrytych w pamięci zakamarków.

Warto również zwrócić uwagę na szczególne kalendarium, które poprzedza każdy kolejny rozdział. Są to ogłoszenia, wyłuskane z różnych gazet z 1945 roku. One najpełniej ukazują zamęt tamtych czasów.

[h2]1945 Magdaleny Grzebałkowskiej: książka wyboista[/h2]

Ale nie całą książkę czytałam z równym zachwytem. Zdarzały się momenty nierówne, przez które ciężko mi było przebrnąć. Najgorzej się męczyłam z rozdziałem o Żydowskim Domu Dziecka w Otwocku. W tym domu wychowywała się Hanna Krall, rozumiem więc cel, w jakim została spisana ta historia 😉 Wydał mi się on jednak doczepiony trochę na siłę, niezbyt pasujący do pozostałej części książki. Były nawet fragmenty, które wydały mi się wręcz tendencyjne, jak te o wyzywaniu żydowskich dzieci przez polskie czy rzucaniu w nie kamieniami. Nie przemówiły do mnie również zachwyty nad tym, jak żydowskie dziewczynki w domu dziecka już jesienią 1945 roku paradowały z kokardami we włosach, chodziły na lekcje śpiewu, tańca, malarstwa czy języków obcych. A polskie w tym czasie nie miały czego włożyć do ust. Do szkoły chodziły boso, a zamiast na zajęcia chóru bawiły się patykami w wojnę. Ale tego w książce już nie ma. Tak jak i tego, że być może stąd wynikały te wyzwiska czy antypatia podsycana pewnie przez obie strony między dziećmi polskimi i żydowskimi.

Nie wyniosłam żadnej wartości dodanej także z rozdziału o zrujnowanej po powstaniu Warszawie. Jest on bardzo obrazowy i faktycznie świetnie oddaje bezład, anarchię, demoralizację i niepokój tamtego okresu. Tyle że ja pochodzę z Warszawy. Wychowałam się w tym mieście, chodziłam do liceum, którego patronem był batalion „Zośka” i choć w kwestii powstania moja wiedza nie jest doskonała i zapewne mam wiele braków, to nie zaskoczyła mnie  żadna informacja.

Miało być krótko, a znów wyszło przydługo. Kończę więc, a 1945 Magdaleny Grzebałkowskiej szczerze polecam. Bo choć nie jest to książka doskonała i posiada momenty, w których może zirytować czytelnika, to z pewnością jest to książka, która zasługuje na szczególną uwagę. I która jest zwyczajnie dobra.

Daję 5/6.

1945, Magdalena Grzebałkowska

Agora SA, 2015