„13 wojen i jedna” Krzysztofa Millera. Ile cudzego cierpienia może udźwignąć jeden człowiek?

13 wojen i jedna, Krzysztof Miller13 wojen i jedna to książka, której nie da się nie porównywać z innym świadectwem – z wydanym nie tak dawno Kruchym lodem Anny Wojtachy. I choć Wojtacha bardziej podbiła moje serce (jeśli w ogóle o podbijaniu można mówić w takim przypadku), bo po prostu ma lepszy warsztat, to tekst Millera jest bardziej emocjonalny. Nie da się ukryć, że fotoreporter pisarzem nie jest, klei zdania tak jak mu głowa dyktuje, nie zastanawiając się, czy to poprawne czy nie, czy wygładzone, wypolerowane, ze zbędnych słów oczyszczone. Pisze prostym językiem, językiem człowieka, który przeżył w swoim życiu tyle, że spokojnie można by tym stosem wrażeń kilka innych dusz obdzielić. Opowiada o tym, czego był świadkiem, a że były to zdarzenia bolesne, straszne, krwawiące ślady w głowie i w sercu zostawiające, przekazuje je w sposób, który nazwałabym migawkowym: relacjonuje kolejne obrazy, które stają mu przed oczami. Jeśli w trakcie przedstawiania pobytu w Afryce przypomina mu się Kambodża, swobodnie do tych wspomnień wędruje, lekce sobie ważąc zasady kompozycyjne, których powinien przestrzegać i nie zastanawiając się, czy czytelnik za jego tokiem myślenia nadąży. Bo też książka ta nie jest napisana dla czytelnika. Taki sposób opowiadania historii wynika z prostej przyczyny: Miller pisze, żeby dokonać detoksykacji organizmu. Wyrzuca ze swojej głowy obrazy, które zatruwają mu życie, oczyszcza się z ech wydarzeń, które nieustannie do niego wracają. Robi to, co zrobiła Grażyna Jagielska, pisząc Miłość z kamienia. Próbuje poukładać rzeczywistość, nauczyć się żyć na nowo. Świat nie lubi próżni, więc wydalone cząstki muszą się gdzieś zagospodarować. I robią to. Zagnieżdżają się w umysłach czytelników.

Książka składa się z trzynastu części. Krzysztof Miller relacjonuje swoje pobyty w Gruzji, Rumunii, na Bałkanach, w Afganistanie, Kongo, RPA i innych miejscach. Był wszędzie, gdzie zaczynało wrzeć. Opowieść o konfliktach wojennych to pierwsza warstwa tekstu. Pracownik „Gazety Wyborczej” (celowo nie nazywam go dziennikarzem – sam nigdy tak o sobie nie mówi, a wręcz wyraźnie odróżnia siebie od Wojciecha Jagielskiego, którego tytułuje właśnie „dziennikarzem”) relacjonuje zdarzenia z punktów zapalnych świata, pochylając się nad historiami jednostek, których życie zamieniło się w piekło. Opowiada o miejscowych, którzy na wojnie tracili wszystko: bliskich, przyjaciół, sens życia, majątek. Ale nie zawsze opowieści są tak tragiczne – czasem słodko-gorzkie. Jak historia Miszki, trzynastoletniego… biznesmena. W zrujnowanym Groznym zarabia na utrzymanie, robiąc polaroidem zdjęcia rosyjskim żołnierzom przed zniszczonym Pałacem Dudajewa. Bierze 5 dolarów za fotografię. Wojna obeszła się z nim łaskawie – ma na chleb. Jest zadowolony, żołnierzy rosyjscy są zadowoleni, bo będą mogli pochwalić się znajomym, w którym miejscu byli. Wszyscy się cieszą.

Miller prostym językiem wyjaśnia przyczyny najważniejszych konfliktów ostatnich 25 lat. Nie ocenia, bo nie po to tam pojechał. Daje świadectwo. Robi to w dwójnasób: słowami i obrazami, do tekstu bowiem dołączone są zdjęcia autora. I chyba z tego powodu nie mogłam czytać 13 wojen.

Wyobraźnię mam rozwiniętą, zawsze widzę wszystko o czym czytam, ale wizualizować sobie Millera w obozach uchodźców w Afryce, a zobaczyć zdjęcie umierających z głodu dzieci – to dwie różne sprawy. Nie będę się nad tym wątkiem rozwodzić – poległam, popłakałam się i zamknęłam książkę. Nie zdałam egzaminu. Nie udźwignęłam ciężaru tego widoku. Jeśli ja, zwykły czytelnik, który dokończy tę pozycję i za chwilę zajmie się inną, starając się zepchnąć na margines pamięci trudne obrazy, nie poradziłam sobie z treścią, to jak może sobie poradzić Krzysztof Miller, który widział to wszystko na własne oczy? Czuł smród umierających z głodu ludzi. Widział zmasakrowane zwłoki. Przedzierał się przez góry z uchodźcami, którzy nawet nie grzebali tych, którym zabrakło sił do dalszej wędrówki, bo nie było na to czasu. Który przeciskał się wśród upchniętych do granic możliwości w więzieniach Hutu, patrząc w ich puste, pozbawione nadziei oczy. Powiedziałabym, że w ich pustce jest jakaś doza sprawiedliwości – w końcu to oni w ciągu 90 dni zabili milion Tutsi w Rwandzie. Jednak podejrzewam, że ta świadomość nie pomaga, jeśli się stoi wśród ludzi, o których wiemy, że są skazani na śmierć. Jeśli nie umrą dziś, to za tydzień. Albo za miesiąc. Z głodu, z braku witamin, braku wody, z powodu szerzących się chorób. Jak mają się nie szerzyć, jeśli więźniowie przetrzymywani są w warunkach, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są humanitarnymi? Albo nawet quasi-humanitarnymi? To kara za grzechy, ale czy człowiek ma prawo wydawać tak surowe wyroki? Możemy tylko się dziwić, że Miller wytrzymał tyle czasu, zanim trafił do Kliniki Stresu Bojowego.

Drugą warstwą tekstu są opowieści o pracy fotoreportera wojennego. Autor mówi o codzienności w tym zawodzie: o zleceniach, walce z innymi reporterami i ze samym sobą o najlepsze ujęcia, modlitwach o to, by było co fotografować, o ciągłym wyścigu z czasem. Zdradza kulisy takich wyjazdów, przytacza sposoby korespondentów na pozorowanie celowości ich pobytu w danym miejscu. Opowiada o tym, co robią, jeśli front nie chce się ruszyć: płacą wojskowym za to, aby mogli nadać relację z czołgu, przekonują ich, aby strzelali w powietrze, dzięki czemu można już coś uchwycić na zdjęciu. I nieustannie kombinują: jak dotrzeć dalej, dostać się bliżej, być w epicentrum zdarzeń. Jego pracy przyświecają dwa motta: ogólne („Jeśli Twoje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, znaczy to tylko, że nie podszedłeś wystarczająco blisko”) i osobiste, które powtarzał sobie w kryzysowych sytuacjach („Miller, a chuj”). Pracownik GW dzieli się z czytelnikiem także miłością do aparatu, analizuje różnice między jednym obiektywem a drugim, mówi o kadrach. Co ciekawe, twierdzi, że na wojnach nie robił dobrych technicznie zdjęć, bo nie na tym też polega praca fotoreportera wojennego. Dla niego zawsze liczyła się opowiadana historia.

Trzecia warstwa jest inna, bo dotyczy emocji. Jest najgłębsza. W niektórych fragmentach książki Miller obnaża swoją duszę przed czytelnikiem: nie boi się wypowiadać własnych sądów, choćby były kontrowersyjne, opowiada o swoim strachu, poczuciu straty. Przyznaje się do błędów, do głupiej brawury. Ocenia się szczerze, nie pomijając wstydliwych fragmentów, nie owijając w bawełnę. Czasem wpada w rytm, wartko prowadzi narrację i opowiada tak, że porywa czytelnika – wtedy łapałam się na tym, że zatracałam się w lekturze, jakbym czytała powieść przygodową. Temu poczuciu towarzyszył wstyd. Bo przecież to, co czytałam, nie było fikcją. Miller chyba intuicyjnie wyczuwał, kiedy mu lepiej szło, a kiedy się blokował – nie ukrywał tego przed czytelnikiem, przyznając się, że nieraz musiał mocno się natrudzić, aby dociągnąć daną historię do końca. Te lepsze i gorsze momenty rzeczywiście widać w tekście. Eskalacja szczerości następuje na ostatnich stronach 13 wojen, kiedy fotoreporter otwarcie opowiada o swoich lękach, o targających nim demonach przeszłości, o powracających do niego zmarłych osobach, z którymi miał styczność w czasie swojej pracy. O tym, jak ucieka ze swojego mieszkania, ale uciec nie ma dokąd – bo „Gazeta” nie wysyła go już teren. I wreszcie o tym, jaki wpływ na jego stan psychiczny miał zmierzch fotografii reportażowej.

Podoba mi się portret Wojciecha Jagielskiego, który tworzy autor w 13 wojnach. Bo Miller nigdy nie podróżuje sam. Zawsze z kimś: z Wiernikowską, Smoleńskim, Węglarczykiem. Najczęściej jednak z Jagielskim. Z tych wspomnień wyłania się człowiek pełen empatii, narażający się na targu w Afganistanie, żeby odkupić… uwięzionego i powiązanego sznurami lisa, z którego miejscowi uciechę mają. Udaje mu się to i wywozi zwierzę na pustynię, przywracając mu wolność. Jagielski to także profesjonalista w każdym calu: idealnie przygotowany do każdego wyjazdu, z gigantycznym zapleczem wiedzy, wygadany, nie dający sobie w kaszę dmuchać. Nie traci zimnej krwi w żadnej sytuacji. Idealny towarzysz na wojnę.

Po książkę Millera warto sięgnąć choćby dlatego, że niewielu inteligentnych mężczyzn ma odwagę przyznać się do własnych słabości, a autor 13 wojen robi to bez zbędnych ceregieli. Ma przy tym coś ważnego do powiedzenia, zdaje relację z tego, o czym nie możemy zapominać, bo wtedy te wszystkie poświęcenia stracą sens. Nie ma większego grzechu wobec cierpienia innych niż ignorancja. Dlatego warto go wysłuchać.